W nogach ponad 54 km, do mety zostały niecałe 4, zaczynam samotny finisz. Nie wiem skąd po takim dystansie mam siłę do biegu, ale gdy docierając do ostatniej prostej (1,5 km do mety) dostrzegam Irka KociołkaJest lekko z górki, jeszcze przyspieszam i robię swój najszybszy kilometr na zawodach – w 4:43! Ale to na nic, bo Irek też mnie widzi i napiera bez chwili wytchnienia. Na podstawie cieni drzew na szosie liczę w krokach stratę: 64 kroki, za chwilę 60, 55… Do mety jakieś 700 metrów, Irek nawet pod górkę nie zwalnia, nie dam rady go dogonić. Wpadam na metę nie więcej niż 30 sek. po nim. 58 km po Górach Izerskich (suma przewyższeń 1513 m) pokonałem w 8:57, co dało mi 14 miejsce wśród mężczyzn na Mistrzostwach Polski w Pieszych Maratonach na Orientację na dystansie 50 km, wyprzedziły mnie jeszcze niesamowite Dagmara i Kasia, w klasyfikacji open byłem więc 16.

Tegoroczna Izerska Wielka Wyrypa zapowiadana była jako trudne zawody – miała być wymagająca nawigacyjnie i ze sporymi przewyższeniami (orgowie zapowiadali 1600 m na trasie 50 km). Stąd decyzja o strategii, by od początku napierać we trójkę razem z Bernardem i Pawłem i ewentualnie ścigać się ze sobą dopiero pod koniec – przecież co trzy głowy do myślenia to nie jedna. Okazało się jednak, że z tymi głowami to bywa różnie. Że mapa ma skalę 1:35000, a nie popularniejsze 1:50000 zauważyliśmy… w połowie trasy. Wstyd. Wcześniej „coś się nie zgadzało” z odległościami, ale że sprawnie znajdowaliśmy punkty to nie zwracaliśmy na to większej uwagi;)

Organizatorzy IWW przygotowali niestandardowy start – półtora kilometra biegu za samochodem i dopiero tam czekały na nas mapy. Zacząć można było na południowy wschód lub na zachód – zdecydowaliśmy się na ten pierwszy wariant i jako pierwsi ruszamy przez pole w kierunku PK3. Jest wcześnie (start o 7:00), na łące rządzi rosa więc już po kilku minutach buty mamy przemoczone, ale kto by zwracał na takie szczegóły uwagę? Jako ścisła czołówka płoszymy dwie sarny, które przebiegają nie więcej niż 5-7 metrów przed nami. Kontakt z naturą zaliczony.

Pierwsze cztery punkty (PK3, PK5, PK6 i PK8) zbieramy w sporym towarzystwie. Chwilami jest nas nawet 8-10 osób. W okolicy PK6, zgodnie z ostrzeżeniem orgów, trafiamy na ujadającego psa, który chwilowo zwiększa tempo przemieszczania się grupy;) Na szczęście głośny krzyk jednego z nas odstrasza go i czworonóg odpuszcza.

Na PK8 tracimy kilka chwil, co kończy się pożegnaniem ze ścisłą czołówką. Między PK8 i PK11 przedzieramy się przez gęsty las i kolejnych parę minut idzie w diabły. Przy okazji przyjmujemy trochę pokrzyw i jeżyn na łydki, nie ma lekko. Na PK13 wodopój, można też przegryźć pysznego wafelka, doskonały pomysł organizatorów. Najciekawiej umiejscowiony punkt na całej trasie to PK21. By się do niego dostać idziemy przez szkielet dawnego mostu. Dla osób z lękiem wysokości musiało to być niezłe przeżycie.

Po PK21 zapada decyzja, która ma ogromne znaczenie dla ostatecznego wyniku. Zamiast pójść kształtem „grzybka” i zebrać punkty ze środka mapy, ulegamy namowom Maćka (poznaniak dołączył do nas kilka km wcześniej i wytrwał do końca) by południem przez PK22 i PK19 pociągnąć do PK20, gdzie jest punkt żywnościowy (wyśmienite drożdżówki!), a dopiero potem załatwić środek z odcinkiem specjalnym. Jak dziś patrzę na mapę to od razu widzę, że był to cholerny błąd, przez który jak nic dołożyliśmy kilka kilometrów – byłaby spora szansa na zmieszczenie się w pierwszej dziesiątce… Nie ma jednak co płakać nad rozlanym mlekiem, stało się.

W międzyczasie spotykamy napierającego z drugiej strony Marcina Kargola, kolejnego biegacza, którego najpierw poznałem w sieci, a dopiero potem w realu. Miejsce na spotkanie było jednak dla nas złe, Marcin spokojnie sobie zbiega, a my męczymy się krok po kroku pod górę. A jest ciężko, naprawdę ciężko. Słońce i gorąc coraz bardziej dają się we znaki, a przewyższenia nie pozwalają na trzymanie sensownego tempa. Po równym i z góry staramy się biec, pod górkę maszerujemy. Często tniemy na azymut, przez lasy, łąki czy pola. To też chwila na odpoczynek, bo w trudnym terenie raczej nie da się biec. Przemoczone kilka razy stopy zdają się wołać o litość i zdjęcie butów, ale do mety jeszcze co najmniej 20 km.

Po jednym z takich cięć, przed PK10 puszczamy wodze szaleństwa i przez kilka minut pędzimy po ubitej szerokiej ścieżce w tempie życiówki na 10km! Na szczęście żaden z nas się nie potknął, bo takie coś mogłoby zakończyć się bardzo spektakularnym upadkiem i zapewne końcem zawodów. Czas na zaliczenie odpuszczonego wcześniej środka mapy, robimy to bez większych problemów, choć ja wyraźnie słabnę. Chwilę wcześniej wpadamy na robiącego odwrotny wariant Irka. Mistrzem końcówki maratonu (na liczniku mamy 40 km) jest Benek, który ciągnie nasz czteroosobowy tramwaj nie tylko nawigując, ale i dyktując tempo, szacun! Ja wlokę się na końcu i ledwie dyszę. Bojąc się o skręcenie kostki, zwalniam szczególnie na zbiegach po nierównym terenie, bo z gleby wystają kamulce i korzenie.

Przed PK7 (ostatni punkt żywnościowy) doganiamy Piotra Kwitowskiego i jeszcze jednego zawodnika. Z punktu ruszamy razem z nimi. Z Benkiem zaczynamy dyktować szybsze tempo, a cel jest jeden: zgubić rywali! W końcu to mistrzostwa Polski, więc nie ma miejsca na sentymenty;) Dopełnienie bukłaka, baton białkowo-węglowodanowy i żel energetyczny stawiają mnie na nogi i znów mam siłę szybciej przebierać nogami. Na horyzoncie kolejny zawodnik – doganiamy i wyprzedzamy, choć okazuje się, że to setkowicz, więc nie nasz rywal. Ale już w okolicy przedostatniego punktu (PK1) następny i znów udaje się zostawić go za plecami. Mimo zaaplikowania kilku tabletek, Bernardowi odzywa się kontuzja, więc teraz ja – w rewanżu za wcześniejsze prowadzenie – holuję go do PK2, gdzie ostatecznie się rozdzielamy i każdy napiera we własnym tempie.

W nogach ponad 54 km, do mety zostały niecałe 4, zaczynam samotny finisz. Nie wiem skąd po takim dystansie mam siłę do biegu, ale gdy docierając do ostatniej prostej (1,5 km do mety) dostrzegam Irka Kociołka. Jest lekko z górki, jeszcze przyspieszam i robię swój najszybszy kilometr na zawodach – w 4:43! Ale to na nic, bo Irek też mnie widzi i napiera bez chwili wytchnienia. Na podstawie cieni drzew na szosie liczę w krokach stratę: 64 kroki, za chwilę 60, 55… Do mety jakieś 700 metrów, Irek nawet pod górkę nie zwalnia, nie dam rady go dogonić. Wpadam na metę nie więcej niż 30 sek. po nim. 58 km po Górach Izerskich (suma przewyższeń 1513 m) pokonałem w 8:57, co dało mi 14 miejsce wśród mężczyzn na Mistrzostwach Polski w Pieszych Maratonach na Orientację na dystansie 50 km, wyprzedziły mnie jeszcze niesamowite Dagmara i Kasia, w klasyfikacji open byłem więc 16.

Krasus tuż przed metą III Izerskiej Wielkiej Wyrypy
Tuż przed metą III IWW

Na mecie pożywny makaron, dużo picia i… radość, że to już koniec. Niby nie byliśmy wyżej niż 850 m.n.p.m., ale to ciągłe z górki i pod górkę w połączeniu z palącym słońcem mocno mnie zmordowało. Zawody górskie to jednak zupełnie inna para kaloszy, nieporównywalna z bieganiem po równinie. Dziś, po ochłonięciu, radości jakby trochę mniej, bo do głosu dochodzi niedosyt związany z wyborem złego wariantu mapy. Było dobrze, ale mogło być lepiej. Nauka na przyszłość jest jedna: w razie wątpliwości z wyborem przebiegu należy go choćby pobieżnie zmierzyć, w tym przypadku wystarczyło przyłożyć palec:/

Nie zmienia to jednak faktu, że III Izerska Wielka Wyrypa była doskonale zorganizowaną imprezą, godną rangi mistrzostw Polski. Budowniczy trasy stanęli na wysokości zadania, gęsta siatka 27 punktów kontrolnych sprawiła, że wariantów trasy było bardzo dużo, o czym zresztą świadczą pomiary GPS uczestników – niektórzy zrobili ponoć aż 68 km. Nie bez znaczenia jest też wyjątkowej urody okolica – naprawdę szczerze polecam na kilkudniowy wypad. Nie dość, że można połazić po Górach Izerskich (albo pojeździć rowerem – tras nie brakuje) to jeszcze można coś ciekawego zobaczyć. Warto pojechać do Lwówka, Gryfowa i oczywiście monumentalnego zamku Czocha.

Mistrzów Polski jest teraz czterech, pierwsi na metę ex-eaquo wpadli Piotr Banaszkiewicz, Jakub Molski, Mariusz Plesiński i Łukasz Romanowski z czasem 7:34. Wśród kobiet najlepsza była Dagmara Kozioł z czasem 7:54, więcej wyników na stronie organizatora.

Tradycyjnie track z GPS-a dla zainteresowanych. Jeśli czytają to inni uczestnicy III IWW to w komentarzu rzućcie linkiem, albo choćby dystansem, który zrobiliście, ciekaw jestem porównania.

Stats&hints III Izerska Wielka Wyrypa:
Wynik: czas 8:57; 16. miejsce na 139 osób w klasyfikacji open

Warunki pogodowe: od ok. 8 stopni rano do ok. 25 po południu. Słonecznie.

Sprzęt/ubranie: buty Adidas Kanadia TR4 + stuptuty Innov-8 Debrisgaiter 32; czapka z daszkiem; plecak do biegania Quechua Trail 10 Team; koszulka Adidasa z Półmaratonu Warszawskiego; Garmin FR305; kompas Silva Ranger.

Jedzenie/picie: 2 batony normalne i 2 mini + 3 żele energetyczne + drożdżówka, ciastka i owoce na punktach odżywczych; 2,2 l napoju w bukłaku (dwukrotnie dopełniane na punktach).

9 KOMENTARZY

  1. rzeczywiście wariant zdecydowanie nieoptymalny, dodatkowyo kilkukilometrowy przelot pod górę między PK 23 a 20 – to napewno dało w kość bo można było to zaliczyć z górki :) Dzięki w imieniu orgów za miłe słowa. Zebrane informację i uwagi od wszystkich postaramy się wprowadzić w życie już w przyszłym roku. I wielkie gratulacje za finisz w tym tempie…

  2. Mam taki dziwny zwyczaj, że relacje z rajdów lubię czytać od końca. Bardziej od przebiegu wariantów interesuje mnie to, co uczestnicy startów mają w plecakach – o żarełku, oczywiście, mowa. Czytam Twoją relację i kręcę głową, bo ja na takiej głodowej racji to do mety bym nie dotarł :) , nie mówiąc już o 4:43/km podczas finiszu. Ale to nie ważne… Ważne, że łyda podaje i ze startu na start idzie

    • Początkowo miałem w plecaku jeszcze banana i bułę z serem i wędliną. Ale jak ogłoszono, że na środkowym punkcie odżywczym będzie jedzenie, zrezygnowałem z tego. I słusznie, bo tam wciągnąłem drożdżówkę, kawałek banana, parę ćwiartek pomarańczy i było git:) Na pozostałych dwóch pkt odżywczych dawali wafelki i też brałem. Gdyby nie te prezenty od orgów, musiałbym mieć więcej swojego żarełka:)

  3. Poza tym moja ostatnia taktyka to konkretne najadanie się dzień przed zawodami. Na kolację zjadam makaron albo jakąś pizzę i choć początkowo czuję się przejedzony to rano jest git. Organizm sobie to przetrawi i ma energię:)

    • Ha! Ja nie stosuję klasycznego carboloadingu. Nie upycham makaronu, ziemniaków ani pizzy. Zajadam warzywka, owoce i chude mięsko – w rozsądnych ilościach. Wole być "lekki" w dniu zawodów. Dopiero dziesięć minut przed startem zarzucam mały żelik, lub łyk z dużej saszetki, zapijam ćwiartką wody i mam moc. Na trasę zabieram masę batonów (podczas Rajdu Konwalii przy PK2, kiedy Irek

    • Kurde, ja bym nie mógł zrezygnować np. z serów czy paru innych przetworzonych rzeczy – za bardzo je lubię;) Szacun więc dla Ciebie!<br /><br />A co do jedzenia na rajdzie to trzeba po prostu poznać swój organizm i swoje potrzeby. Ja mam np. średnią gospodarkę wodną i potrzebuję dużo picia, szczególnie latem. Dlatego każdy kolejny start jest fajny, bo człowiek się uczy czegoś nowego:)

Skomentuj borman Anuluj odpowiedź

Please enter your comment!
Please enter your name here