– 3 km do mety, biegniemy!
Tup, tup, tup.
– Chłopaki, ja Was przepraszam, ale nie mogę, zaraz zemdleję, biegnijcie sami…
– Bambus, przecież Cię tu nie zostawimy, bo jak padniesz, to nie wiadomo, kiedy Cię tu ktoś znajdzie. Idziemy.
– Jest z górki, spróbuję biec.
Tup, tup, tup.
– Nie mogę, mam mroczki przed oczami, zaraz się przewrócę…
– Ok, to maszerujemy. Do ostatniej prostej dotrzemy razem, a potem ogień do mety, jeśli padniesz to po Ciebie wrócimy po dotarciu do mety.

Nadchodzi ostatnia prosta… POSZLI!

Paweł rusza z kopyta, ale kopyto odmawia mu posłuszeństwa i zawodnik ląduje na glebie! Na prowadzenie wychodzi Krasus, który szybkim manewrem wymija podnoszącego się piorunem z ziemi rywala. 300 metrów do mety, Paweł rozpędza się, osiąga drugą nadświetlną, że też Państwo tego nie widzą, i po kilkunastu sekundach wraca na pozycję lidera! Co za walka, dłuższe nogi dają przewagę aktualnemu liderowi, jednak Krasus trzyma się metr-dwa za nim i nie traci dystansu. Widać już metę, kibice szaleją, konferansjer zagrzewa finiszujących do walki. Krasus dostrzega NKŚ, co zawsze dodaje mu sił. Zastrzyk adrenaliny dociera do krwi w idealnym momencie. Ostatni zryw i wyprzedzenie rywala! Kwito krzyczy do mikrofonu imię aktualnego lidera wyścigu (nie zapomniał też o nazwie bloga, brawo!;), a ten na ostatnich nogach wpada na metę z czasem 9:10:03, o 5 sekund wyprzedzając następnego zawodnika.

Choć mogłoby tak wyglądać, to nie relacja z biegu na 60 lub 100 metrów, a z finiszu maratonu na orientację Mazurskie Tropy na dystansie 50 km, na którym w/w natrzaskali ponad 62km. Przyznaję, nie wiem, skąd miałem siły na ten finisz…;)

Ale po kolei.

W trakcie rozgrzewki odgryzam ustnik od bukłaka. To dobra, czy zła wróżba?;) „Przez końcówkę plastikową da się pić, jakoś to będzie.” – z tą myślą ruszam w trasę. Pierwsze kilometry tradycyjnie w tramwaju. Generalnie napieram z Kubą i Mańkiem, ale jak to zwykle po starcie – jest dość ciasno. Staramy się trzymać tempo biegu ok 5:10-5:30. Od dwusetnego metra czuję kolkę (znów!), na szczęście po pół godzinie ból mija.

Przygotowania do startu, każdy miał ambicje / fot. MO-K

Mniej nas coraz, Polaków
Na dojściu do punktu przy Jeziorze Pisz zaczynają się bagna. Jesteśmy aktualnie w piątkę, oprócz Kuby i Marcina jeszcze Bartek i Paweł, którzy przewijać będą się przez całe zawody. Kuba idzie pierwszy, ma jakiś talent do darcia przez moczary, bo kompletnie za nim nie nadążamy. Tracimy kontakt wzrokowy, utrzymujemy więc się na wołanie. Po chwili tracimy i kontakt dźwiękowy. Reszta grupy zostaje powstrzymana przez buta Mańka, który został w bagnie. Na szczęście właścicielowi udaje się go wydobyć i założyć. Podejmujemy decyzję o wycofaniu i obejściu bagna. Napieramy przez pole pokrzyw, które zamieniają nasze nogi w czerwone poparzone coś. Kuby ani widu ani słychu. Trudno, ciśniemy we czwórkę. Gadka-szmatka i… nie ma Mańka. No jasna cholera, zniknął?! Wracam się do ostatniego zakrętu, wołam – nie ma. Wsiąkł jak kamfora.

Maniek, ale weź, gdzie Ty zniknąłeś i dlaczego? Szczególnie, że patrząc na tracki, to raczej poszedłeś tam gorzej niż lepiej;)

No trudno, zostaję z Bartkiem i Pawłem, w głowie pojawia się tytuł blogonotki „Ten, w którym chłopaki znikają”, bo w ciągu pół godziny zniknęło mi dwóch kolegów, z którymi myślałem, że ukończę ten rajd. Podejrzliwie patrzę na Bartka i Pawła, czy czasem za chwilę i oni nie znikną. Kolejny PK jest na górce, pod którą znajdujemy Kubę. Okazuje się, że zamokła mu mapa i nie wie, jak szukać punktu. Razem włazimy na górę i znajdujemy PK. W oddali chyba miga mi czapeczka Mańka, ale wygląda jakby podążał w kompletnie innym kierunku niż wskazuje mapa i idziemy my.

Zagubiłem się w mieście, po raz kolejny
O, jest droga. Prowadzi w dobrym kierunku (południowy-wschód), napieramy. Mija kilka minut i kompas wskazuje kierunek zachodni, coś jest nie tak. Ale zamiast zawrócić, przemy jak głupki w złą stronę. Potem na chwilę wracamy na dobry tor, a w końcu odpierniczamy taki kosmos, że głowa mała. Motamy się raz w jedną, raz w drugą stronę, brakuje kogoś, kto by to towarzystwo postawił do pionu. Track z GPS pokazuje, że zrobiliśmy zbędnie około pięciu-sześciu kilometrów, pewne miejsca odwiedzając po dwa razy. A kolejne poletka pokrzyw ze trzy razy. Nadal boli.

I fizycznie i psychicznie. Cztery osoby i żadna nie miała na tyle jasnego umysłu, by zorientować się, gdzie jesteśmy. W końcu się ogarniamy. Z zaklętego kręgu wychodzimy po około 1:15, dramat. Mam serdecznie dość. Pierwszy raz w zawodach na orientację mam ochotę rzucić mapę w diabły i wycofać się. Ale by niektórzy mieli używanie. O nie…

Mili Państwo, tak się nie nawiguje;)

Pełna koncentracja i napieramy dalej. W 4-os. grupie pojawia się trochę frustracji związanej z megawtopą i się rozdzielamy. Bartek z Pawłem wybierają opcję dróg leśnych, a Kuba i ja ciśniemy wzdłuż linii energetycznej. Niestety, to oznacza kolejne pokrzywy i chaszcze. Kilka razy, gdy jakaś sucha gałąź przejeżdża mi po poparzonej i zakrwawionej już nodze, mam łzy w oczach i chce mi się wyć.W końcu docieramy do umiejscowionego w Pajtuńskim Młynie punktu żywieniowego (zbawienie, bo bukłak już pusty, a pogoda nie sprzyja bieganiu o suchym pysku).

Łydki i piszczele cholernie bolą, marzę o schłodzeniu ich wodą. Przy młynie jest dostęp do wody, przemywam bolące nogi i… boli jeszcze bardziej. Mam serdecznie dość. Psycha siada, bo przy wodopoju spotykamy piechurów. Osoby, które cały czas idą wyprzedzały dotąd „biegaczy”, którzy nie potrafią ogarnąć się z mapą. Masakra. Gdy ruszamy z Kubą z punktu, dochodzi do niego Maniek, jego nogi też nie wyglądają dobrze.

Posiłek w punkcie żywieniowym:) / fot. Szymon Szkudlarek

A tymczasem Kuba słabnie. Z Młyna ruszamy jeszcze razem, dociągam go do PK9, ale wyraźnie nie ma siły biec i się rozdzielamy, napieram sam. Na 45. kilometrze najładniejsze miejsce na całej trasie: droga na wzgórzu pomiędzy dwoma jeziorami, aż się zatrzymuję na kilka chwil. Przepięknie… Kwito, szacun za tę miejscówkę, zaniemówiłem!

Tu bóbr, tam bóbr…
Wyprzedzam kilka kolejnych osób, w oddali migają mi Bartek i Paweł. Zastanawiam się, czy do ostatniego punktu ciąć przez las (pokrzywy…), czy może obiec dookoła drogami. Widzę, że Bartek i Paweł idą prosto, lecę więc za nimi, szybko ich doganiając. Szukamy sensownego wejścia w las, pokrzywy skutecznie nas wyganiają z kilku miejsc. W końcu się wbijamy i przedzieramy trochę na czuja. Nie wiem, czy „głupim zawsze sprzyja szczęście”, czy może „szczęście sprzyja lepszym”, ale gdzieś między drzewami Bartek zauważa samochód, a skoro jest samochód to musi być droga. Początkowo podejmujemy złą decyzję o kierunku podążenia nią, ale Paweł rozgryza system i lecimy na północ, do ostatniego PK. Ten łapiemy bez problemu i wystarczy dostać się do bazy.

Brzmi łatwo, ale… drogę blokuje nam wielkie rozlewisko, w którym żyją bobry, czego ślady widać na pozwalanych drzewach. Nikomu nie uśmiecha się wchodzić do takiej stojącej wody o niewiadomym dnie i głębokości. Żadne z powalonych drzew nie wygląda, jakby można było po nim przejść. Idziemy kawałek w prawo, rozlewisko zdaje się nie mieć końca, decydujemy więc o obejściu lewą stroną. A wystarczyło podejść jeszcze kilkanaście metrów i było tam drzewo, którym dało się rozlewisko pokonać suchą stopą, ale o tym dowiedzieliśmy się kilka godzin później… Przez to rozlewisko nadkładamy kolejnych kilka kilometrów i dopiero przez Kaplityny, potem wzdłuż głównej drogi DK16, dostajemy się do Barczewa…

A jak wyglądały ostatnie kilometry, już wiecie.

Pełna moc na ostatnich metrach, mając 63,5 km w nogach! / fot. MO-K

Na mecie zimne piwko dla każdego (brawa dla organizatorów), drożdżówki (brawa dla organizatorów), banany (brawa dla organizatorów) i smaczny dwudaniowy obiad (brawa dla organizatorów). Była to pierwsza edycja Mazurskich Tropów, ale w mojej ocenie rajd był zorganizowany lepiej niż nie jeden posiadający swoją tradycję. W otoczkę okołorajdową włożono wiele serca, na dodatek było sporo nagród nie tylko dla najlepszych, ale i dla wszystkich innych uczestników, a atmosfera iście sielankowa. No, może trochę psuły ją kleszcze wyciągane z nóg i pleców uczestników (rekordzista zanotował bodaj 11, ja miałem tylko 5;)), bo to jednak stresująca sprawa.

Sielanka na linii mety:) / fot. Szymon Szkudlarek

Trasę pieszą Mazurskich Tropów ułożono ciekawie, z nieoczywistymi wariantami przebiegów, a jednocześnie z dość jednoznacznie rozmieszczonymi punktami. Jedyny minus trasy był taki, że punkty kontrolne nie były zlokalizowane przy jakichś ciekawych obiektach (pod tym względem niedościgniony wzór to dla mnie nadal ubiegłoroczny Azymut Orient), a  najfajniejsze miejsce, w którym był punkt to stare niemieckie mogiły w środku lasu. Hmmm, o ile mogiły można nazwać fajnym miejscem;)

Ale pod względem przyrodniczym było super. Oprócz standardowych zajęcy, wiewiórek czy saren, spotkaliśmy łanię i jakiegoś samca od sarny, takiego z rogami. Wszystko dzięki temu, że trasa prowadziła z dala od osad ludzkich, prawie cały czas po lasach lub ewentualnie polach. No i to rozlewisko bobrów, rzadko człowiek ma możliwość zobaczenia czegoś takiego.

=== === ===
UWAGA, ogłoszenie.
Bo
lubimy i chcemy, by została trzepakiem lipca.Tymczasem ma dziewczyna na zbyciu pakiet startowy na Maraton Gór Stołowych (6 lipca).
Może ktoś coś? Jakby co to (a niech jej będzie…) kliku-kliku.

=== === ===

Stats&hints Mazurskie Tropy 2013

Wynik: czas 9:10:03; 7/46 (tyle osób jest na liście wyników, aczkolwiek na mecie orgowie mówili o 52, które wystartowały) miejsce w klasyfikacji open;

Warunki pogodowe: rano 14 stopni, za dnia do ok. 23 st., trochę chmur, trochę słońca.

Sprzęt/ubranie: buty Inov-8 Roclite 295+ stuptuty; plecak do biegania Quechua Trail 10 Team; leginsy 3/4, koszulka Salomon z Biegu Marduły, czapeczka z daszkiem; Garmin 910 XT; kompas Silva Ranger
Jedzenie/picie: 2 żele + 2 batony + 2 chałwy; 2 l izo w bukłaku +2 l dolane na punkcie żywieniowym.

Wskazówki na przyszłość: kupić długie spodnie do biegania latem!

PODZIEL SIĘ
Poprzedni artykułTen, w którym Zuza jest szczęśliwa
Następny artykułTen, w którym ogłaszam el konkursso!
Krasus – biegacz, napieracz, triathlonista i pĄpkins pełną gębą. Jego filozofia uprawiania sportu łączy ciężką pracę i ciągłe dążenie do bycia lepszym z dobrą zabawą, bo przecież w życiu chodzi o to, by było fajnie. Zrobił swoje jeśli chodzi o uklepywanie asfaltu i teraz realizuje się w terenie. W lesie, z mapą czy w górach czuje się jak ryba w wodzie!

23 KOMENTARZY

  1. No super! Zazdroszczę :) Chciałabym się tak upodlić kiedyś na biegu, a póki co tylko uliczne, poza jednym BnO dla zabawy na biwaku z obozybiegowe.pl. Chyba muszę poszukać takiej imprezy i spróbowac. Gratulacje!! Aha, właśnie czytając pomyślałam a dlaczego to długich spodni nie miałeś? Albo na czas przedzierania się przez pokrzywy jakieś stuptuty takie do kolan można naciągnąć a potem zrolować czy

    • Spokojnie, zawsze znajdzie się ktoś, z kim można przedreptać. Możesz zacząć od krótszego dystansu 20-25km, tam można się tak nie zmordować;)

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here