Pół minuty pod drzewkiem pozwala mi odpocząć, za chwilę punkt żywieniowy, a na nim ulubione pomarańcze, które podobnie jak w Barcelonie stawiają mnie na nogi. I wtedy coś się zmienia. W głowie pojawia się Hymn Luxtorpedy.

Kiedy duch i serce jest silniejsze niż ciało
to ból wśród nieszczęść uczynił Cię skałą.
Tylu już przegrało, zabiła ich słabość,
Ty wśród nich wyciągasz dłoń po wygraną.
W każdym moim zwycięstwie jest pot i krew poświęceń.
Chcę ubrudzić ręce, by wybudować szczęście,
ubrudzić ręce, by wybudować szczęście.



Na ziemię powaleni, wstajemy, nie giniemy –
ta krew już raz przelana, nie wyschnie wciąż i płynie!
Wiara, siła, męstwo –
to nasze zwycięstwo!


Kilkanaście sekund później wiem już, że tę walkę wygram. Upadłem, ale powstaję. Mija dosłownie kilka chwil, w czasie których przestawia mi się jakaś klapka i głowa w końcu pokonuje słabość ciała. Doznaję jakiegoś katharsis, które w mgnieniu oka zmienia mnie z oklapłego i zmęczonego do granic możliwości słabeusza w pełnego energii fajtera. Pewność siebie powraca, serce intensywniej pompuje tlen do mięśni, przyśpieszam, a mój organizm wchodzi na wyższe obroty.

Etap rowerowy, z niego jestem najbardziej zadowolony / fot. BK
Przedstartowe uśmiechy herosów z półżelaza / fot. AS

Pływanie – trochę poniżej oczekiwań
Start z wody, zanim w ogóle rozbrzmiał startowy strzał z armaty, inkasuję kilka kopniaków, bo jest ciasno. BUM! Z dobrą minutę zajmuje mi zanim w ogóle zacznę płynąć, jest bardzo ciasno. Kuksaniec, kopniak, czyjeś ręce, łokcie, nic nie widać. Widoczność w wodzie nie sięga dalej niż łokieć. Staram się płynąć w miarę prosto, ustabilizować rytm i skupić się na technice. Nawet nie próbuję oddychać na trzy, po co się męczyć? Do nawrotki dochodzę ładnie prosto, bez problemów nawigacyjnych. Te zaczynają się na długiej prostej w stronę mety. Nie do końca widzę boje, co chwilę ktoś we mnie wpływa (mistrzostwo dla zawodnika, który płynął pod kątem prostym do mnie, sprawdziłem, ja miałem kierunek w miarę poprawny;)), kiepsko jest. Ale trzymam w miarę równe tempo i rytm, to najważniejsze. Z dwa razy przechodzę do żabki by wyrównać nawigację. Na ostatnich 200-300 metrów przyśpieszam i wg Garmina ostatnie 400 przepłynąłem w 8:50, co jest jak dla mnie wynikiem rewelacyjnym. Niestety, ten sam garmin orzekł, że zamiast 1900 m przepłynąłem 2010 metrów. Na mapce widać zresztą jak pięknie zygzakowałem w drugiej części zawodów. 45:57 to minuta-dwie poniżej optymistycznego scenariusza. 100 metrów nadłożone to właśnie dwie minuty albo i więcej. Być w 80 proc. stawki to zdecydowanie poniżej moich ambicji.


1,9 km (zmierzone 2,01 km) / czas 45:57 / m-ce 481 z 607 (79,2 %)

Rower – zgodnie z oczekiwaniami
Jedź Zuzka, pędź, wyprzedzaj! Już na wyjeździe ze strefy zmian mijam kilka osób, jest pod górkę i ludzie jadą chyba z 15 km/h. Litości, ciśnijcie, albo z drogi! Kończę batonika, popijam i dzida! O, Irek! Wyprzedzam go na Krańcowej, ale chwilę później on kładzie się na lemondce i jest pozamiatane.Do Warszawskiej, a potem 19 km prostej do Kostrzyna, z lekko niebezpieczną pętelką przy Antoninku. Już od pierwszych metrów Zuzka sunie jak opętana, cały czas wyprzedzamy! Obserwuję średnią prędkość z każdego okrążenia (5 km) i staram się, by przekraczała 34 km/h. Najlepsze wchodzą po 36 km/h. Mimo szerokiej drogi, wcale nie jest łatwo. Kałuże po nocnej burzy ograniczają optymalny tor jazdy. Jedni jadą lewą stronę (zgodnie z zaleceniami organizatorów), inni prawą (zgodnie z zasadami ruchu w Polsce), najbardziej wkurzają Ci co pomykają środkiem. Jak ktoś wygląda niepewnie, to zbliżając krzyczę: „Uwaga, wyprzedzam!”. Przy drodze poza miastem kibiców jak na lekarstwo, ale wolontariusze spisują się na medal. Zagrzewają zawodników do walki i ostrzegają przed niebezpieczeństwami. W ramach wdzięczności Pimpuś co jakiś czas popiskuje, co powoduje lawinę radości u przemoczonych do suchej nitki dziewczyn i chłopaków.

Właśnie, pada deszcz. O już nie pada, teraz to leje! Chwilami przez okulary prawie nic nie widzę, więc opuszczam je na nos i patrzę przez nie „bykiem”. Deszcz dodatkowo potęguje problem, który ujawnił się już w połowie (a może nawet na początku) etapu pływackiego: chce mi się siku! No przecież nie zatrzymam się przy drodze, bo to co najmniej minuta lub dwie w plecy. Przepraszam Zuzkę i korzystając z padającego deszczu oraz zjazdu, staję w pedałach i załatwiam sprawę przy prędkości niemal 40 km/h. Ogromna ulga i zdobyta nowa umiejętność;)

Niestety, nie wszyscy zawodnicy grają fair. Co jakiś czas widać nawet i kilkunastoosobowe peletony, a przecież jazda w grupie jest zabroniona. Na pierwszej pętli (ponad 46 km) wyprzedzam ze 130-150 osób, a jedynym, który wyjechał przede mnie jest Irek. Przy zawrotce widzę grupę swoich kibiców. Deszcz leje, a oni stoją, mokną i dopingują, super sprawa!

Na drugim kółku jeszcze dociskam mocniej pedały, noga ładnie podaje, nie czuję zmęczenia. Kontroluję tętno, by nie wzrastało ponad 160 bpm, utrzymuję wysoką kadencję (ostateczna średnia z całego przejazdu to 94 obroty!) i co jakiś czas podnoszę się z siodełka, by dać odpocząć zadkowi. Ale po 50 lub 60 km spada na mnie klops. Zaczynają boleć plecy w okolicach lędźwi, ból występuje praktycznie w każdej pozycji. Próbuję to trochę rozciągać, pomaga jedynie… jazda bez trzymanki z rękoma za plecami, ale nie jest to najbezpieczniejsze rozwiązanie. Tłumię ból i napieram dalej. Na trasie jest już nieco luźniej i (poza bólem) jedzie się bardzo przyjemnie. Oczywiście nadal wyprzedzam. Przed ostatnią nawrotką widzę Bo. Mierzę stratę i wygląda na to, że jest jakieś 800-1000 metrów przede mną. Mam Cię!

Nogi pracują jak tłoki: góra-dół-góra-dół!Pimpuś minimalizuje opory powietrza i połykam kolejne kilometry, a wraz z nimi rywali, jednego za drugim. Czasem grupki (wtedy opieprzam za jazdę w grupie), czasem pojedynczych. Co 30-40 minut trochę zwalniam, by zjeść batona lub żel. W trakcie ostatniej przekąski ktoś mnie wyprzedza. O nie, nie dam się! Kończę posiłek, dociskam pedały i zostawiam rywala z tyłu. Zamierzam ukończyć etap rowerowy tak, by nie wyprzedził mnie nikt poza Irkiem na początku. Pędząca jak szalona Bo pojawia się na horyzoncie, co za motywacja! Prawie cały czas cisnę ponad 35 km/h, a często więcej. Wjeżdżamy do Poznania. Wzdłuż Malty, ulicą Baraniaka ponad 40 km/h i w końcu wyprzedzam wielkowyścigową rywalkę. Oczywiście Pimpuś wydaje przy tym swój pisk radości, jest git!

Pod koniec zwiększam kadencję i prostuję plecy oraz brzuch. Ostatnia prosta, większość ludzi zwalnia, a ja widzę w oddali Irka i wietrzę szanse na wyprzedzenie go, co oznaczałoby, że w rowerowym bilansie nie będę miał żadnego minusa, to dopiero! Wyprzedzam Iromana i nagle okazuje się, że do belki, którą muszę przekroczyć obok roweru, mam jeszcze tylko kilkanaście metrów! Blokuję oba koła, na mokrym asfalcie jadę jak po lodzie, ale udaje się zatrzymać tuż przed linią. Ufffff. Zadowolony z etapu rowerowego truchtam przez strefę zmian pozdrawiając kibiców. Przy końcowej belce Garmin pokazał średnią prędkość 34 km/h – zadanie spełnione! Jak na początkującego kolarza to świetny wynik.


90 km (zmierzone 93,2 km) / czas 2:44:20 / średnie: prędkość 34,0 km/h; kadencja 94/min; tętno 154 bpm / m-ce 183 z 600 (30,5 %)

Bieg – dużo poniżej oczekiwań
Wybiegam ze strefy zmian dokładnie 40 sekund przed Bo. Chciałem biec w tempie poniżej 4:30, więc zaczynam od 4:50-4:55, by przyzwyczaić nogi do nowego rodzaju wysiłku. Ale plecy bolą coraz bardziej i mam obawy, czy dam radę przyśpieszyć. Nie daję. Ból jest nie do zniesienia, upał coraz większy, a jedyną ulgą są tłumy kibiców wzdłuż Malty, którzy zagrzewają wszystkich do walki.

„Biegnij Bo, biegnij!” – halo, jaka Bo, o co chodzi? Oglądam się i wszystko jasne, Boshka jest tuż za mną! Po 3 km plecy nie dają mi już żyć, nie jestem w stanie uciekać. „Dajesz Bo, czytam Twojego bloga” krzyczy jakaś kibicka. „Ej, a mojego ktoś w ogóle czyta?!” – odkrzykuję. „Nie!”. No k… pięknie.

Zwalniam, by Bo się ze mną zrównała. Biegniemy razem, przynajmniej mam się komu wypłakać na swój ból, a w urywanej rozmowie metry szybciej lecą. Boshka trzyma się o niebo lepiej niż ja. Biegnie szybciej niż zakładała, a ja wolniej niż chciałem i wyglądam jak zza grobu, mimo że tętno nie przekracza 145 uderzeń na minutę. Mam ochotę zejść z trasy. Po 4h heroicznej walki chcę już mieć to za sobą, zamknąć się w jakimś chłodnym pomieszczeniu (po deszczu ślady są tylko w kałużach, z nieba leje się żar) i położyć, by plecy przestały mnie boleć. Myśl jest jedna: przy mecie pierdolę, schodzę. Dobiegamy z Bo do końca pętli i widzę transparent, o którego istnieniu nie miałem pojęcia…

A Wy? Poddalibyście się widząc taki transparent i słysząc własnych kibiców
głośniejszych niż spiker zawodów? / fot. Iroman.pl

Nie. Nie mogę zejść, ukończę choćbym się porzygał i padł na mecie bez przytomności. Mogę przegrać z Bo, mogę przegrać z każdym, ale nie wolno mi przegrać z samym sobą!

Nie mogłem się nie uśmiechnąć na ich widok! / fot. AM

Biegniemy razem kolejne 2 km, KGB przy trasie zachwyca się tym, że miał rację z swoim poemacie i ukończymy HIM razem, ale ja wiem, że tak nie będzie, bo zaraz mi plecy eksplodują. O zakładanym tempie 4:30 nawet nie marzę, trudno mi zejść poniżej 4:50. Przy punkcie odżywczym odpuszczam. Nie mam nawet siły krzyknąć „Biegnij Bo, biegnij!”. Zatrzymując się przywołuję bohaterską walkę Hani podczas Maratonu Gór Stołowych – rozciągam trochę plecy. Piję, jem, rozciągam, jest gorąco. Po kilkunastu sekundach ruszam dalej, widzę oddalającą się Bo. „Shut up legs!” na skarpetkach parafrazuję na „Shut up back!”, ale plecy nie chcą się zamknąć i dwa kilometry dalej znów przechodzę na chwilę do marszu. Rozciąganie plus trzecie podczas tych zawodów siku – no ja pierdziu, co z tym moim pęcherzem?!

Pół minuty pod drzewkiem pozwala mi odpocząć, za chwilę punkt żywieniowy, a na nim ulubione pomarańcze, które podobnie jak w Barcelonie stawiają mnie na nogi. I wtedy coś się zmienia. W głowie pojawia się Hymn Luxtorpedy.

Kiedy duch i serce jest silniejsze niż ciało
to ból wśród nieszczęść uczynił Cię skałą.
Tylu już przegrało, zabiła ich słabość,
Ty wśród nich wyciągasz dłoń po wygraną.
W każdym moim zwycięstwie jest pot i krew poświęceń.
Chcę ubrudzić ręce, by wybudować szczęście,
ubrudzić ręce, by wybudować szczęście.

Na ziemię powaleni, wstajemy, nie giniemy –
ta krew już raz przelana, nie wyschnie wciąż i płynie!
Wiara, siła, męstwo –
to nasze zwycięstwo!

Kilkanaście sekund później wiem już, że tę walkę wygram. Upadłem, ale powstaję. Mija dosłownie kilka chwil, w czasie których przestawia mi się jakaś klapka i głowa w końcu pokonuje słabość ciała. Doznaję jakiegoś katharsis, które w mgnieniu oka zmienia mnie z oklapłego i zmęczonego do granic możliwości słabeusza w pełnego energii fajtera. Pewność siebie powraca, serce intensywniej pompuje tlen do mięśni, przyśpieszam, a mój organizm wchodzi na wyższe obroty.

Jest lepiej, mogę biec. Powoli zwiększam nawet tempo. 16. Km wchodzi w 4:37, kolejny w 4:31, ból prawie zniknął, a łydka podaje. Dlaczego nie mogło być tak od razu?! Na rozpoczęciu ostatniej pętli (ok. 5,4 km) od kibiców dowiaduję się, że Bo jest ok. półtorej minuty z przodu. Wiem, że jeśli na przedostatniej długiej prostej wzdłuż Malty ją zobaczę, to dam radę dogonić, to mnie nakręca. KGB mówi, że jestem coraz bliżej.

I rzeczywiście, jest! Patrzę na to, gdzie dokładnie jest Bo i na zegarek, mierzę stratę. 1:25. Potem 1:20, 1:10, przy przedostatnim punkcie żywieniowym jest już poniżej minuty! 20. kilometr w 4:17 i strata spada do kilkunastu sekund, dlaczego dopiero teraz biegnie mi się tak dobrze?! Około 1,5 km przed metą wyprzedzam Bo po raz drugi tego dnia i pędzę dalej. Kilometr, 800 metrów, 500 metrów, już widać moich rozkrzyczanych kibiców, już widać linię mety, jest! Koniec! Ukończyłem swojego pierwszego 1/2 IronMana w czasie 5:21:22.

Zmęczony ponad normę rozglądam się za swoimi ludźmi i nagle… dostaję piwem w twarz;) MS postanowił uczcić w ten sposób mój debiut na dystansie HIM. Za chwilę pijemy razem kolejne piwo, a ja wpadam w ramiona najbliższych. I choć nie do końca jestem zadowolony z wyniku, to szczęście z ukończenia zawodów w takim stylu jest ogromne, bo ostatnią piątkę przebiegłem w 22 minuty, czyli w tempie 4:24.


21,1 km (zmierzone 21,8 km) / czas 1:44:25 / średnie: tempo 4:47 min/km; tętno 157 bpm / m-ce 66 z 600 (11,0 %)

Strefy zmian – poniżej oczekiwań
T1: 00:04:12 / m-ce 384/600 (64%)
Oczywiście nie siedziałem i nie spijałem sobie tam piwka, ani nie malowałem paznokci! W Poznaniu strefa zmian była potężna (musiała pomieścić 1500 osób) i do swojego miejsca z wody trzeba było ze 100 m dobiec, a potem z rowerem pokonać drugie tyle do wyjazdu z T1. Nie zmienia to jednak faktu, że najlepsi robili to w mniej niż 2 minuty. Trochę czasu zajęło mi założenie skarpetek (Paweł, chyba mnie przekonałeś do startów bez…), miotałem się z otwarciem batona, a gdy już truchtaliśmy z Zuzką do wyjścia, spadły mi okularki i wyleciała z nich szybka. Pozbieranie tego też zajęło mi kilkanaście sekund. Do zadowolenia z T1 zabrakło półtorej minuty.

T2: 00:02:28 / m-ce 150/600 (25%)
W T2 ogarnąłem się znacznie sprawniej, choć do urwania było jeszcze kilkanaście sekund, wystarczyło szybciej biec z rowerem.

Podsumowanie – w Borównie będzie lepiej!
Ostateczny wynik 5:21:22 / m-ce 146/600 sklasyfikowanych (24,3%)
Znacie takie powiedzenie, że wystarczy odpowiednio dobrać dane, by dojść do wybranego wyniku? Analiza pliku z wynikami z PozTri wykazała, że zająłem DRUGIE miejsce! Drugie pod względem… liczby wyprzedzonych osób;) Po pływaniu byłem 481, po T1 471, po rowerze 277, po T2 269, a na metę wpadłem jako 146. Łącznie od wyjścia z wody wyprzedziłem 335 osób, przegrywając o 10 z Michałem Zbierajewskim. W Borównie zamierzam być pod tym względem najlepszy! Ale w przyszłości wolałbym po pływaniu znajdować się wyżej w klasyfikacji niż jakieś 80 proc. stawki;)

Podobnie jak w Mrągowie czerpałem z tych zawodów ogromną radość, a to właśnie dzięki wyprzedzaniu innych. W trakcie biegu radości było już mniej, bo zdominował go ból pleców, a głupota w postaci zostawienia czapeczki z daszkiem w T2 mściła się na mnie wraz z każdym promieniem słońca.

Szymonbike robi fajne skarpetki, ale mogłyby być nieco bardziej wytrzymałe;P

Wydaje mi się, że oprócz kwestii pleców zawiodło jeszcze przygotowanie długodystansowe. Zabrakło mi ostatnio długich biegów (takich ponad 25 km), a wytrzymałość zbudowana nimi bez wątpienia przydałaby się podczas biegu. Problemy z pęcherzem (zwykle nie sikam ani razu na zawodach, tym razem trzy razy!) były chyba jednorazowe i mam nadzieję, że się nie powtórzą. A, i jeszcze jedno. Przed startem za bardzo chyba nakręciłem się na nie wiadomo jaki wynik. 1/2IM w Poznaniu nauczył mnie pokory dla dystansu i tego, że triathlon to nie bieg uliczny, gdzie po prostu trzaska się równo kolejne kilometry. Tam może się wiele rzeczy wydarzyć (i tak dobrze, że nie złapałem gumy ani nie zaliczyłem szlifu po asfalcie) i trzeba mieć niebywale dużo szczęścia, by wszystko wyszło idealnie. Do Borówna został miesiąc i mam zamiar mądrze go przepracować. Do roboty!

Ciekawi jesteście wyników wielkowyścigowych kąkórsów? Oj, będą, będą, ogarniamy to! Ale gdybym dodał tu jeszcze podsumowanie WW to wyszedłby chyba najdłuższy post w historii sportowej blogosfery, więc odpuszczę. Podsumowanie przygotujemy razem z Bo i w ciągu kilku dni znajdzie się na blogach.

39 KOMENTARZY

  1. Mówiąc szczerze, jak Cię zobaczyłem na trzecim okrążeniu to byłem pewien, że skończysz maszerując. A tu proszę, taka niespodzianka. Gratulacje!

    • Głowę mam mocną i o tym wiedziałem. Powiedziałem Bo na pierwszym-drugim kółku, że po kilkunastu kilometrach ma być dobrze i wtedy wejdę na swoje tempo. Szkoda, że stało się tak po 15, a nie po 11;)

  2. Przeczytałam z zapartym tchem :) Rozciągaj się i wzmacniaj do Borówna, dbaj o to, żeby Ci nerek nic nie zawiało i będzie super. Zresztą już jest super – skończyć z takim wynikiem 1/2 Ironmana to naprawdę wielka sprawa. Trzymaliśmy rodzinnie kciuki (przyznam się, że i za Ciebie i za Bo :)). Strasznie podobał mi się ten fragment o katharsis, bo znam to uczucie – droga do Karłowa, gdy wiem, że mogę

  3. Fajna relacja. Trzymałam kciuki za i za Ciebie i za Bo, za wymarzone wyniki – ale jak przed zawodami przeczytałam, że marzy Ci się życiówka w bieganiu – to…

    • Ano nic :) Po prostu wydawało mi się, że w przypadku triathlonu więcej rzeczy musi się zgrać. Ale wiesz – chcieć to móc. Mówię to ja, która planuje dwa maratony, które będzie dzielić tylko trzy tygodnie :P. Ostatnio spodobał mi się cytat &quot;Na świecie jest mnóstwo ludzi, którzy będą Ci mówić, że nie możesz. A Ty musisz po prostu odwrócić się i powiedzieć: no to, k…, patrz!&quot; <br />To ja

    • W Poznaniu nie wszystko zagrało, dlatego się nie udało. Ale do Borówna jest miesiąc, ja jestem dużo mądrzejszy, pogoda powinna być mniej tropikalna, yes, we can!!:)<br />Dwa maratony w trzy tygodnie? Dasz radę, rok temu zrobiłem Wawa-Biegnij Warszawo-Poznań – tydzień po tygodniu. Trzymam kciuki:)

    • No właśnie – więcej rzeczy może pójść nie tak. Patrzyłam na mojego męża w Rawie. Dużo sobie obiecywał po biegu, uważał, że bieg to jego koronna dyscyplina. I co? Dycha w pełnym słońcu przeżuła go i wypluła z czasem zdecydowanie poniżej oczekiwań.

  4. Pięknie, jestem pod dużym wrażeniem, a Twoją relację czytałem z zapartym tchem :) Śledzę od jakiegoś czasu Twoje przygotowania do 1/2IM i gorąco Ci kibicuję (zdalnie, bo do Poznania kawałek mam). Sam zacząłem przygodę z bieganiem parę miesięcy temu i znajduję inspirację w tym co robisz, dzięki! :)

  5. Jeszcze raz gratulacje Krasus :) :) przeczytałam szybko…potem raz jeszcze, ale wolniej…jesteś prawdziwym Ironman&#39;em!! &quot;Pimpuś minimalizuje opory powietrza&quot; – uwielbiam!! :D

  6. Jeszcze raz gratuluję! Mam nadzieję, że moje kciuki trzymane przez cały WW na coś się przydały ;) I tak sobie myślę, że ten ból pleców, to musiało być jakieś voodoo z trybuny kibiców Bo… ;) <br />Ola D.

  7. Pięknie to napisałeś. I piękną walkę stoczyłeś z samym sobą. I chyba to w tym całym sporcie (oprócz pudeł rzecz jasna) jest najpiękniejsze, nie? <br />Jeszcze raz gratuluję i dziękuję za wspaniałą rywalizację!

  8. Bardzo fajna relacja, trzymająca w napięciu ;) trzymałam mocno kciuki cały czas i śledziłam Wasze czasy ;) a baner był niesamowity. Gratuluję Ci jeszcze raz, przede wszystkim wygranej walki z samym sobą :) i powodzenia w Twoich dalszych triathlonowych poczynaniach ;)

  9. Gratulacje! Wynik jak na warunki rewelacyjny. W sprzyjających myślę, że 5-10 minut szybciej – no ale to tylko moje szacunki z boku :) Żałuję, że nie mogliśmy zostać dłużej i nacieszyć się z wami obojgiem z sukcesu, no ale co zrobić :P<br />Trzymam kciuki za Borówno, zresztą też tam będę stał z boku z aparatem – chyba, że coś się zmieni jeszcze.

    • Przecież Borówno masz pod nosem, startuj!:) A co do wyniku to 10 min było do zrobienia tego dnia, a przy trasie odpowiedniej długości to i z 15;)

  10. Epickie!!! Takie teksty jak Twoj Matt Fitzgerald powinien włączyć do nowego wydania swojej książki &quot;Brain training for runners&quot; :) To niesamowite jak głowa może podnieść człowieka z kolan. Też mam taką playlistę, co w ciężkich momentach mnie uskrzydla i to co boli &quot;przestaje&quot; boleć. <br />Krasus! Zrobiłeś wielką rzecz, stałeś się Wielkim mistrzem pogoni, wykręciłeś nieziemski

    • Niestety, orgowie zabronili używania muzyki nawet na etapie biegowym, musiałem więc sam sobie zaśpiewać. Ale dało radę i z tego jestem dumny:)<br /><br />A w WW nie chodziło przecież o to, by wygrać/przegrać z Bo, tylko o to, by było fajnie. I było!:)

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here