Dziesięcioro śmiałków, do przepłynięcia niemal 900 m w wodach Jeziorka Czerniakowskiego i do przebiegnięcia 5,4 km dookoła niego. Do tego arbuzy i banany oraz piwo dla każdego na mecie, losowanie nagród i dodatkowe konkurencje sprawnościowe – historyczna pierwsza edycja Towarzyskiego Aquathlonu Jeziorko Czerniakowskie 2014 miała iście królewską oprawę! Czytam teraz „Psychologię dla sportowców” (jest świetna, naprawdę warto!) i dzień przed aquathlonem czytałem o motywacji. O tym, że może być zewnętrzna (walczymy np. o miejsce na zawodach) lub wewnętrzna (do uprawiania sportu motywuje przyjemność jaką on daje). Sobotni aquathlon, podobnie jak np. ubiegłotygodniowy Nieporęt, był doskonałym połączeniem jednego z drugim. Zawodami dającymi mi doskonałą równowagę pomiędzy chęcią osiągnięcia czegoś (tutaj konkretnie chodziło o zajęcie pierwszego miejsca) i chęcią pływania i biegu dla samych tych czynności.

Namówiła mnie Aśka na ten aquathlon. Wcześniej nawet nie rozważałem startu w tego rodzaju imprezie, bo przecież zawiera sporo pływania, a to nie jest moja mocna strona;) No ale miało być towarzysko, sympatycznie i piknikowo – skusiłem się więc. I po przemyśleniu wychodzę z założenia, że to był świetny trening – przepłynąłem bez pianki 900 m w wodach otwartych w niewiele ponad 20 min., na basenie nie zmusiłbym się do takiego wysiłku. Kolejny start w biegu na 10 km niewiele wnosi do mojego rozwoju, ale każde mocne pływanie, szczególnie w wodach otwartych, to już coś. Zadowolony mogę z nawigowania, które szło całkiem nieźle. Do tego utrzymałem równe tempo, na pół sekundy nawet nie wypadłem z rytmu ani nie odszedłem od kraula – treningi przynoszą efekty:) Przy wyjściu z wody (miejsce trzecie-czwarte) piąteczka z kolegą, z którym przepłynąłem cały dystans i szybka zmiana na bieg.

Ze strefy zmian wybiegam już na trzecim miejscu, a po kilometrze jestem drugi. Ruszając wiedziałem, że strata do liderującej Magdy (znanej internetowej społeczności jako Królik) jest ogromna. Przyjąłem sobie więc założenie: biegnę tak, by było mi przyjemnie, ale jednocześnie mocno. Jeśli uda się dogonić Królika to fajnie, a jak nie to trudno, wszak muszę zachować jeszcze siły na zaplanowany na później kilkunastokilometrowy powrót do domu. Swoją drogą, przegrać aquathlon z tak dobrą pływaczką to w zasadzie żadna niespodzianka. 900 metrów (wprawdzie miało być 600 m, ale się przemierzono;)) bez pianki i całkowicie samodzielnie, bez czyichś nóg z przodu, zrobiła w 15 minut. Omatkobskopływacko, jak ja chciałbym tak pływać!

Biegnę więc sobie po 4:10, co w tych warunkach pogodowych, na niełatwej odcinkami trasie i na popływackim zmęczeniu jest tempem optymalnym – nie do zajechania się, ale nadal szybko. Do zrobienia trzy pętle. Po pierwszej NKŚ mówi, że mam małą stratę do Królika, ale za chwilę poprawia się, że dużą. Nie mam więc pojęcia, ile rzeczywiście ona wynosi;) Kogoś dubluję, przeskakuję nad martwym kretem leżącym na ścieżce, ale liderki wciąż nie widać. Przypominam sobie hasło jej bloga: „Nie tak szybko, Króliczku!”. No właśnie, nie tak szybko, nie tak szybko! Po drugiej pętli słyszę „30 sekund!”, parę chwil później mam już Królika w zasięgu wzroku i na około kilometr przed metą słyszę „Co tak długo musiałam czekać?!”;) Trzymam swoje 4:10, ale w końcówce puszczam trochę nogi i ostatnie 400 metrów robię w tempie 3:45, wpadając na metę na dwie minuty przed Królikiem.

Standardowo zawody kończą się po przekroczeniu linii mety – człowiek się ogarnia i zawija do domu. Ale tym razem dopiero wtedy się zaczęło! Do rozegrania zostały dwie konkurencje sprawnościowe, w których udział wzięli nie tylko startujący we wcześniejszym aquathlonie, ale i kibice. Najpierw był rzut piłką tenisową do celu, czyli do kubła ustawionego na plastikowej skrzynce. Konkurencja okazała się być niesamowicie trudna, bo z kilkunastu osób choćby jeden z ośmiu rzutów (a dokładnie dwa) trafiły tylko dwie osoby, cała reszta zaliczyła same pudła! Potem skok w dal tyłem, przy którym próby różnych technik wykazały, że najlepszy efekt przynosi wybicie się z jednej nogi po lekkim rozbiegu;) I w końcu część oficjalna: pudła, dekoracje i przepiękne ręcznej roboty medale:) No i owoce, ciastka i piwo od Południka Zero dla każdego. I jeszcze losowanie nagród książkowych od Innych Spacerów!

W relacji „natężenie atrakcji vs liczba uczestników” były to zawody numer jeden w moim życiu! Nie zawsze trzeba startować w ogromnych zawodach z wypasionymi pakietami startowymi i za wpisowe 200 zł lub więcej. Małe kameralne imprezy robione przez znajomych dla znajomych, mają niesamowity i niepowtarzalny klimat. Z ręcznym pomiarem czasu i międzyczasami spisanymi na kartce papieru i listą startową mieszczącą się na jednej stronie pozwalają po prostu miło spędzić czas. Jasne, że fajnie było je wygrać, ale naprawdę wynik ma tu najmniejsze znaczenie. Czy pierwszy, czy dziesiąty, bawiłbym się tak samo dobrze.

4 KOMENTARZY

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here