Jestem za połową mapy. Na liczniku 32 km w 3:37. Po wyjściu z „przepaku” na końcu małej mapy byłem piąty. Miało być lepiej, ale nie wszystko stracone, bo ci przede mną nie są więcej niż kilka minut z przodu. Jednak organizm się buntuje. Chce mi się siku (Znów? Kuźwa, czwarty raz na w ciągu kilku godzin?!), a w bucie uwiera kamień. Załatwiam się, siadam w rowie, czyszczę buty i… sobie siedzę zamiast podnieść zad i napierać dalej. Ależ mi się nie chce! Takiego kryzysu na zawodach PMNO nie miałem dawno. Powoli, leniwie jak żółw się podnoszę i… widzę, że ktoś nadbiega! Nie mam się czasu przyglądać (potem okazuje się, że był to Krzysiek Arseniuk), ruszam z kopyta.
Chciałbym tu napisać, że odrodziłem się niczym Feniks z popiołów. Że miałem jakieś myśli, że #NIEMANIEMOGĘ, że w głowie grała mi Luxtorpeda z Hymnem.
Nie czas wątpić, gdy się wali
silniejsza ma być wiara,
a przeciwności z bara rozwalać jak taran.
Trza spalać granice starań i przekraczać słabości ciała
W każdym moim zwycięstwie jest pot i krew poświęceń,
chcę ubrudzić ręce, by wybudować szczęście,
ubrudzić ręce, by wybudować szczęście…
To byłoby epickie i pasowało na wpis na blogasku, nie? Ale nic z tego. Po prostu odpocząłem, przegryzłem kawałek batona, wstałem, zobaczyłem, że ktoś mnie goni i zacząłem spieprzać. Dokładna analiza dziś pokazuje, że zanim się rozpędziłem, Krzysiek zbliżył się na 20-30 sekund. To nie więcej niż 100 metrów. Wkurzony po błędach popełnionych na wcześniejszym etapie zawodów podejmuję postanowienie, że żadnego więcej już nie zrobię i będę zapier… do mety bez postoju.
I zapier…, momentalnie powiększając przewagę. Przy PK11 jest to już około minuty, a przy PK12 dwie minuty. Ciekawostką, o której wtedy nie wiedziałem, jest fakt, że w tym momencie przede mną było czterech zawodników z Trójmiasta – z niezłą koalicją musiałem walczyć, co? Dobiegając do torów widzę przed sobą jednego z zawodników i wiem, że już za parę chwil będę czwarty, bo 38. km robię w 4:52! Pudło jest coraz bliżej, biegnie mi się całkiem przyjemnie i o kryzysie sprzed parudziesięciu minut już nie pamiętam. Zagaduję kolegę i okazuje się, że czyta blogaska (pozdro-podro, Michał Mariusz!), całkiem mi miło. Życzymy sobie nawzajem powodzenia i lecimy dalej. Zostało trzech trójmiaszczaków.

Przy PK13 się chwilę pultam robiąc 41. kilometr najwolniej od początku tej opowieści – w 6:58. Przy zbiegu z górki mijam się z Krzyśkiem. Wiem, że muszę cisnąć, bo jest nie dalej niż trzy minuty za mną. To dodaje motywacji. Ależ mi się dobrze biegnie, chwilami mam wręcz ochotę rozłożyć skrzydła i odlecieć. To taki najprawdziwszy flow. W nogach maraton, a gęba się cieszy się od ucha do ucha, zupełnie nie czuję zmęczenia i jaram się tym całym biegiem jak pochodnia.
Wbiegając do miejscowości Barany widzę Krzyśka z tyłu, jest cztery minuty za mną. Jeden błąd i będzie po wszystkim… Następuje najtrudniejszy kilometr całych zawodów. Biegnę asfaltem między polami, na całkowicie odsłoniętym terenie, z wmordęwindem jak się patrzy. Walkę toczę cholernie trudną, ale motywacja jest nieziemska i nie mam zamiaru się poddawać. W Chruścielach skręcam w prawo, wiatr już nie przeszkadza, więc dzida do przodu, bo widzę przed sobą trzeciego zawodnika. TRZECIEGO! Pudło jest w zasięgu wzroku. Ależ zapierniczam. 48. kilometr wchodzi w 4:33. CZTERY MINUTY TRZYDZIEŚCI TRZY SEKUNDY NA KILOMETR, mając 47 km w nogach.
Przewaga nad Krzyśkiem to już ponad pięć minut, ale teraz nie myślę już o nim. Do mety poniżej pięciu kilometrów, przy ostatnim PK dopadam Marcina, który mówi mi, że drugi zawodnik (nota bene też Marcin!) jest niedaleko i na pewno go dogonię, więc zaiwaniam dalej, cały czas poniżej 5 min/km.
Na efekt nie trzeba długo czekać. Po paru minutach jestem już drugi. Mam taki biegowy flow, że głowa mała. Nie sądziłem, że taki stan można osiągnąć po 50 km biegu w terenie. A jednak można. Śpiewam sobie pod nosem, morda mi się cieszy i zastanawiam się, jak wiele straciłem do Piotrka Chyczewskiego, bo to zadecyduje o liczbie punktów w Pucharze Polski.
I tak sobie biegnę, aż w pewnym momencie coś mi się nie zgadza. Wydaje mi się, że powinniśmy biec groblą, a tymczasem jezioro mam tylko po prawej stronie. Na chwilę wyłączyłem myślenie i już udupiłem? Oglądam się i kawałek za mną jest Marcin. Zwalniam i dzielę się swoimi wątpliwościami, okazuje się, że wszystko jest w porządku, tylko zapomniałem myśleć, do grobli jeszcze kawałek. Ufff, no to co, meta coraz bliżej, DZIDA!
52. kilometr w 4:31, nie ma żartów, dobry wynik sam się nie zrobi, yeah! Znam już ten kawałek Ełku, wiem gdzie jestem i nie mam wątpliwości, że będzie dobrze. Ulicą Wojska Polskiego wzdłuż jeziora, kawałek lekko pod górkę i już widać internat. Obiegam płot i uśmiecham się do fotografa, DRUGIE MIEJSCE, to mi się podoba. Wpadam do biura zawodów, a Piotrek jeszcze stoi ubrany, musiał dopiero co dobiec. Okazuje się, że był siedem minut przede mną.
Kurde, ta końcówka Ełckiej była epicka. Minął miesiąc i cały czas mnie to cieszy. Patrzę sobie na tracka w Endo i myślę sobie: dobra robota ziom! Ostatnie 21,1 km zrobiłem w 1:59:40, ostatnią dychę w 52:15, a ostatnie 5 km w 24:05! Po 48 kilometrach przebiegłem piątkę w tempie 4:50, chyba jest dobrze z formą:) Motywacja w walce o pudło dała mi taką moc jakiej nie spodziewałem się mieć. Na ostatnich kilometrach skoczyłem z czwartego na drugie miejsce, mogę być z siebie zadowolony.
Podsumowując: Ełcka Zmarzlina była dla mnie fantastycznym rozpoczęciem sezonu 2015 w bieganiu na orientację. Oj, gdyby udało mi się utrzymać taką formę od końca…:) Uniknąłem na tych zawodach większych błędów, choć w pierwszej części kilka z nich się zdarzyło. Opowiem Wam o najciekawszym.
Biegnę prawdopodobnie drugi. Przede mną Piotrek Chyczewski, zaraz mną Paweł Choiński. Piotrek jest tuż-tuż. Nie wiem skąd, ale wpada mi do głowy pomysł, by go wyprzedzić przed PK7 i uciec zaraz za punktem. Wyprzedzam, podbijam, odwracam się i lecę jak szalony. Jak dzik w trufle, jak gepard za antylopą, jak menel po tanie wino, jabadabaduuuuu! Nie oglądam się za siebie tylko zapierniczam. Słyszę jakieś dyszenie za sobą, więc jeszcze bardziej dociskam. Oglądam się, a tam Paweł. Piotrka nie widać. Kurde, jakoś nie do końca wierzę, żeby miał odpuścić, bo to mocny zawodnik. A my dobiegamy do stadniny.
– To?! Co to jest?!
– No jak to co? Las.
– Możesz mi powiedzieć: po chuj mi las?
– Jak to „po chuj”? W scenopisie pisze, że las, jest napisane…
– W scenopisie? Znajdź mi to w scenopisie.
– Proszę: „Kiedy wjechali na wyniosłość drogi, oczom ich ukazał się las”.
– Przewróć stronę.
– O kurwa…
– Czytaj!
– „Oczom ich ukazał się las… krzyży”.
Niestety, chcąc jak najszybciej uciec Piotrkowi, ruszając z PK7 obróciłem się inaczej niż planowałem i poleciałem na południowy zamiast na północny zachód. Straciliśmy pewnie pięć minut, ale wkurw był. Potem jeszcze kilka niewielkich małych buraczków było, ale rozmiar miały naprawdę skromne. Faktem jest bowiem, że nawigacja była raczej łatwa (choć na szczęście trudniejsza niż rok temu), a mapa dobrze przygotowana. To impreza dla tzw. „łydkowców”, czyli osób dobrze biegających. Potwierdzają to wyniki. Pięć osób ukończyło Ełcką Zmarzlinę poniżej sześciu godzin, a 15 osób – poniżej siedmiu. W naprawdę mocnej stawce udało mi się zająć drugie miejsce na 174 osoby, grzech narzekać, szczególnie, że po mnie do mety dotarło kilku mocnych zawodników.
Stats&hints Maraton Pieszy na Orientację – Ełcka Zmarzlina
Wynik: czas 5:39; 2/174 miejsce w klasyfikacji open.
Warunki pogodowe: od 1-3 stopne Celsjusza. Dość mocny wiatr (ok. 30 km/h), większość dnia zachmurzone, brak opadów, brak zalegającego śniegu.
Sprzęt/ubranie: buty Inov-8 Race Ultra 290 +stuptuty krótkie Inov-8; plecak do biegania Quechua Trail 10 Team; spodnie Dobsom R-90, koszulka Icebreaker merino, kurtka NewLine Imotion Cross Jacket, buffka NIE MA NIE MOGĘ na głowie:), rękawiczki polarowe Kalenji, Garmin 910 XT; kompas Silva Ranger.
Jedzenie/picie: 2 batony energetyczne Chia Charge, saszetka z ziarnami i nasionami Chia Charge Trail Mix, mus owocowy Aptonia, 1,5 l izo z BCAA w bukłaku. Do mety dotarłem najedzony i bez poczucia pragnienia.
Jak ktoś lubi sobie poanalizować, to do obejrzenia jest „wirtualny wyścig”, na którym jest kilka tracków, m.in. Krzyśka Arseniuka, który gonił mnie w drugiej części zawodów. Klikamy o TUTAJ, wybieramy RealTime ON, prędkość najlepiej ustawić na 50x i PLAY:)
Dla zainteresowanych zapis z Garmina w serwisie Endomondo i mapka z prędkościami (dużo zielonego!):

No czad! czytając taki opis chyba się skuszę w tym roku na bieganie z mapą – nie dość, że dużo biegania to przygody gwarantowane ;)
pozdro!
Michał, polecam, to naprawdę świetna zabawa, a słowo przygoda doskonale tu pasuje :)
Dawno takiego wiatru nie było na zawodach :) i deszcz padał, i grad i nawet śnieg przez moment. Zajebista impreza :D
O, fakt, zapomniałem, że jak z tym wmordęwindem biegłem to waliło śniegiem, deszczem i kij wie, czym jeszcze… ;)
Aczkolwiek z warunkami to różnie jest, Krzysiek np. twierdził, że wcale nie było tak źle. Każdy odbiera inaczej.
Krasus, a gdzie ślad na PK9 z pierwszego etapu ?
Ha! Coś mie mogłem dopasować tracka do mapy, już wiem dlaczego – próbowałem pominąć PK9;) Wieczorem poprawię, dzięki za czujność. Przy PK oczywiscie byłem, co widać na podlinkowanym wirtualnym wyścigu :)
Niby pozdrowienie we wpisie jest, ale imię pomylone. Cieszyć się czy płakać ;)
Ożesz! Zrzucimy to na karb zmęczenia, co? Już poprawiam i przepraszam!
No tą końcówką biegu mogłeś się zmęczyć, więc wybaczam ;) i również pozdrawiam, żeby nie być gorszym. Do zobaczenia na następnych zawodach.
Ufffff, dziękuję!:)
Poprawione:)
Sława i Chwała!
Fajna impreza musi być (i nie chodzi mi tu tylko o część wieczorną ;)), ale póki co bieganie 50+ kilometrów to raczej byłoby dla mnie niezbyt miłe przeżycie. Zamiast na wieczorne piwo, raczej udałbym się na wieczorną kroplówkę.