Tyle emocji buzujących w głowie, spuchnięta kostka, tyle endorfin wypływających z głowy, solidny ból mięśni, tyle uśmiechów od wspaniałych ludzi, dwa paznokcie do wymiany i trzynaste miejsce w II Zimowym Ultramaratonie Karkonoskim. To był kolejny, po Triathlonie Karkonoskim weekend w tych górach, którego nigdy nie zapomnę. W moim przypadku wszystko co najwspanialsze w sporcie wiąże się z górami. Że przypomnę tylko ostatni Bieg Marduły czy niedawną tygodniową wizytę w Tatrach podczas obozu.
Góry łączą wszystko to, co najlepsze w sporcie: przygodę, ogromny wysiłek, zniewalające widoki i wspaniałych ludzi, których się w nich spotyka. Nie inaczej było na ZUK-u.
Przygoda
Zaczęło się już w drodze do Karpacza. Na S8, przy prędkości jakieś 130 km/h, zabujało mi samochodem i od tej chwili był on dziwnie mniej sterowny. Na szczęście pojawiła się stacja, więc wykorzystaliśmy ten moment, by opróżnić pęcherze, a okazało się, że opróżnieniu uległo prawe tylne koło, w którym nie ma powietrza. Dziś sobie myślę, że gdyby to było przednie, mogłoby być różnie. Po małych perypetiach (trzy stacje z rzędu bez kompresora) udało się znaleźć wulkanizatora w miejscowości Czerniewice (kawałek za Rawą Maz.), który za 25 złociszy oponę naprawił i mogliśmy spokojnie pojechać dalej.
Ale przygodą był cały weekend w Karpaczu. Poza czasem biegu (wtedy to jak zwykle wyglądałem jak zombie) banan praktycznie nie schodził mi z twarzy, nie zabrakło piwa w świetnym towarzystwie, jednej czy drugiej pizzy, wspólnego kibicowania na karpackim deptaku i smutku przy odjeździe. Fantastyczne pogaduchy na imprezie zakończeniowej i wspólne kibicowanie na deptaku w Karpaczu – tak, to był świetny weekend, to była prawdziwa biegowa przygoda! To takie dni sprawiają, że warto wylewać hektolitry potu na treningach.
Wysiłek
Po dwóch kilometrach rozgrzewki pierwszy podbieg – od Jakuszyc do punktu odżywczego na Hali Szrenickiej. Niby niezbyt stromy (+350 m na odcinku 6 km), ale niebywale dał mi w kość. W nocy z czwartku na piątek sypnęło śniegiem i wiadomo było, że mniej popularne szlaki nie będą przetarte. Na tym odcinku biegłem około 25-30 miejsca, a męczyłem się przeokrutnie, nie wyobrażam sobie, jak ciężko miała czołówka.
Do trudnych warunków na trasie (wystarczyło postawić nogę nie tam gdzie trzeba i można było zapaść się w śniegu po kolana!) doszło moje złe przygotowanie sprzętowe. Zawaliłem sprawę gumek do stuptutów, te które zainstalowałem w piątek wieczorem. Gumki cały czas mi zjeżdżały, co kończyło się śniegiem w butach. Postój, wyciąganie śniegu, poprawianie gumek i dalej dzida. A w tym czasie 2-3 osoby mnie wyprzedzały. I na tym odcinku od Jakuszyc do Hali Szrenickiej było tak cztery razy. Ależ rzucałem k, ch i innymi pier!
Przy schronisku punkt odżywczy, banan, kawałek batona i ciepła herbata z cytryną. Ach, pychota! Na wkurwie spowodowanym problemami ze stuptutami ruszam pod górę na Szrenicę i zaczynam wyprzedzać. Powoli, po jednej osobie, byle do przodu. Hyc-hyc-hyc i już jestem blisko pierwszej 20-tki. Zatrzymuję się, by ubrać kurtkę, bo mocno wieje. Któryś to już raz mijam się z Jankiem Kaseją, muszę go w końcu odsadzić, bo ciągle staję (a to stuptuty, a to kurtka) i za każdym razem mnie łobuziak dochodzi.
Miejscami można fajnie i szybko biec, ale na trawersie (bodaj w okolicy Śnieżnych Kotłów, a może kawałek dalej – nie pamiętam) znów męczarnia. Napieramy po nachylonym zaśnieżonym stoku, noga na każdym kroku ucieka, odjeżdża, śnieg się obsuwa spod buta, momentami nawet marsz jest ekstremalnie trudny. Nic więc dziwnego, że łapie mnie kryzys, chyba największy w historii mojego biegania. Spoglądam na Garmina, w nogach mam 22 km, a organizm odmawia posłuszeństwa, choć do mety jeszcze 30 km!
Czuję totalny spadek motywacji, brak sił, chęć usiądnięcia i rozpłakania się. Logika podpowiada, że nie jest źle, bo nie marznę, mam co jeść i przecież jestem w formie, ale organizm mówi co innego: kończ Waść, wstydu oszczędź! Myślami przywołuję Jędrka, który na Triathlonie Karkonoskim czekał tu na mnie i pociągnął mnie aż do mety. Brachu, jak ja za Tobą w tych chwilach tęskniłem! Tak się tych myśli uczepiłem, że w pewnej chwili łapię się na myślach, że on tu zaraz będzie czekał i dalej pobiegniemy razem. Ale nie, Jędrka nie ma i nie będzie dziś tutaj.
Niby wiem, że to tylko kryzys i, tak jak na Ełckiej Zmarzlinie, za parę minut przejdzie i pocisnę dalej, ale pojawia się myśl, by nie męczyć się dalej, tylko zejść z trasy przy Domu Śląskim. Po co się męczyć? Po co znów przesuwać granice swojego organizmu? Przecież nie muszę nikomu niczego udowadniać, lepiej zejść i odpocząć. Myśli myślami, ale dystans leci. Co więcej, nie tracę przewagi nad tymi co za mną, wręcz zbliżam się do tych, co przede mną, wbijam do pierwszej dwudziestki (na starcie stanęło 245 osób). Kryzys był wielki, ale siedział głównie w głowie.
I wtedy, zupełnie nieoczekiwanie, oczom mym ukazuje się stojący na poboczu Bela. Najpierw myśl: to zjawa, skąd on tutaj? Przecież pociął do przodu i w żadnym wypadku nie powinno go tutaj być.
– Beeeeela!
– Chyba złapałem kontuzję, doczłapię do Domu Śląskiego i schodzę. A jak u Ciebie?
– Dramat. Mam megastyczny kryzys, siadła mi psycha, nie dam rady.
– No co Ty gadasz, dobrze wyglądasz, świetnie Ci idzie, jesteś w pierwszej dwudziestce, dawaj, biegniemy dalej razem!
I tak krok po kroku, dopchnął mnie Bela do Domu Śląskiego, wkładając jednocześnie cały czas do głowy, że dam radę, że najtrudniejsze już za mną i świetnie mi idzie. To właśnie jest drużynowe wsparcie. Bo Bela, Belek, Beluś, Beluniek kochany, to ziom, z którym biegam w dwóch barwach: #NBRTeam i Smashing pĄpkins, bo musicie wiedzieć, że pĄkoszulkę Bela zakupił, jako i Wy możecie teraz zakupić (KLIKU-KLIKU).
Efekt? W Domu Śląskim się najadłem i napiłem, podziękowałem Beli za pomoc, Oli za doping i poleciałem. Na Śnieżkę było trudno, kawałek za nią też, ale potem kryzys minął i pomknąłem do mety. Przy schronisku byłem 18, potem sukcesywnie przesuwałem się do przodu, biegnąc nierzadko szybciej niż 5 min/km, by na kilometr przed końcem zająć 13 pozycję i, z pĄpasami przed linią mety, ukończyć na niej II Zimowy Ultramaraton Karkonoski.
Widoki
Góry to zawsze doznanie nie tylko sportowe, ale i duchowe. Czy to latem, czy zimą, oferują takie widoki, że zapiera dech w cyckach i to bez względu na ich rozmiar;) Najpierw ponad Halą Szrenicką. Odwracam się, a tam bielusieńki śnieg kontrastuje z fioletowo-granatowymi chmurami – co za widok! W chwilach gdy nogi odmawiały posłuszeństwa wystarczyło podnieść trochę wzrok, przetrzeć pot i łzy z oczu i patrzeć. Kilka sekund widoków działało motywująco i dodawało sił.
Niestety, znów nie było mi dane obejrzeć z bliska Śnieżkę, bo na czas mojej bytności w okolicy, postanowiła się akurat ukryć w chmurze. Ale potem, na zbiegu, znów mogłem podziwiać boskie panoramy Karkonoszy. Zdarzyło mi nawet pomyśleć: szkoda, że lubię się ścigać, bo siadłbym sobie tu na śniegu i kontemplował piękno kraju, w którym miałem szczęście się urodzić. Znów takie myśli, że marzenie o tym, by zamieszkać w górach, to trzeba by kiedyś zrealizować, a nie tylko je marzyć.
Ludzie
Na każdej imprezie wolontariusze mają okrutnie ciężką robotę i zwykle wywiązują się z niej doskonale. Ale na ZUK-u było mistrzostwo świata. Każdy dobiegający do punktu odżywczego był częstowany czym tylko się dało. Moim osobistym mistrzem zostaje Tomek K, który na ostatnim punkcie poczęstował nas swoją własną osobistą colą. Swoją drogą, na przyszłość warto rozważyć colę na punktach (choćby dwóch ostatnich) – o niczym innym nie marzy się pod koniec ultramaratonu;)
Wolontariusze na trasie to tylko początek listy fantastycznych osobowości, jakie spotkałem podczas wyjazdu na ZUK-a. Zaczyna się wszystko od głównych organizatorek, czyli Ani i Agi. Dwie czarujące dziewczyny zarażają swoim optymizmem i dobrym duchem Tomka Kowalskiego, dla którego pamięci cała impreza jest organizowana. One sprawiają, że w niedzielę rano myślami byłem już na przyszłorocznej edycji.

Ale nie byłoby magicznego klimatu w DW Mieszko i na linii mety, gdyby nie sami zawodnicy. Zdecydowana większość po ukończeniu zawodów wracała na linię mety, by dopingować finiszujących znajomych i nieznajomych, a aplauz dostawał absolutnie każdy. Uściski, radość, łzy wzruszenia – nagromadzenie emocji na deptaku w Karpaczu było ogromne. Kto tylko mógł, podchodził do dziewczyn i gratulował im organizacji tak wspaniałych zawodów. A było czego gratulować, bo tegoroczny ZUK był światowej klasy, najpiękniejszą imprezą biegową na jakiej dotąd byłem.
Z niepokojem przyjąłem informację, że Paweł musiał zejść z trasy ze względu na gorączkę, śledziłem online postępy Maniusia, z ogromną radością powitałem na mecie Pitera, Mikiego, Kasicę, Wero i wszystkich innych znajomych. Chwilą, którą, najbardziej obok potwornego kryzysu psychiki na trasie, zapamiętam jest finisz Kargolka, z którym wyściskaliśmy się nim Maniek dotarł do mety.
Rywalizacja rywalizacją, ściganie ściganiem, ale przecież najważniejsi są właśnie ludzie. Ten jeden uścisk z Mańkiem, ratujący mi skórę w trakcie historycznego kryzysu Bela i wspólne śpiewanie „Alive” Pearl Jamu w samochodzie z NKŚ, Wero i Mikim – bez nich całe to bieganie byłoby guzik warte. Dziękuję, że jesteście.
PS, Rozwiązanie konkursu na wytypowanie różnicy w wejściu na Śnieżkę pomiędzy mną i Marcinkiem Kargolem będzie na dniach, jak tylko ten zmierzy, ile mu to zajęło;)
Stats&hints II Zimowy Ultramaraton Karkonoski
Wynik: czas 6:35; 13/245 miejsce w klasyfikacji open.
Warunki pogodowe: 1-3 stopnie Celsjusza na dole, kilka na minusie na górze. Dość mocny wiatr dokuczający na górze. Najpierw więcej chmur, potem słonecznie.
Sprzęt/ubranie: buty Inov-8 Race Ultra 290 + stuptuty krótkie Inov-8; plecak do biegania Quechua Trail 10 Team; legginsy zimowe z Lidla (ZA CIEPŁE!!!), koszulka Icebreaker merino, kamizelka biegowa z Lidla i pĄkoszulka. Kamizelki mogłem nie brać.
w plecaku kurtka Newline Base, wyciągnięta przed Odrodzeniem i schowana za Śnieżką. Na szyi buff, na głowie buff. Rękawiczki polarowe 4F, Garmin 910 XT.
Jedzenie/picie: 1 baton energetyczne Chia Charge Original, 1 żel Agisko, na punktach odżywczych banany, pomarańcza, czekolada, herbata i cola. 1 l napoju Chia Charge w bukłaku. Do mety dotarłem najedzony i bez poczucia pragnienia.
teraz czas na http://3razysniezka.pl/ – może podejmiesz wyzwanie?
btw fajna relacja z zawodów :) pozdrawiam
Tak, to wygląda fajnie, tylko termin mi nie pasuje.. Może za rok?:)
pewnie, serdecznie zapraszam.. myślę, że warto rozważyć udział w tej imprezie.. jest mega :) byłem, startowałem i wszystko było na poziomie, z resztą to nie tylko moja opinia, ale innych startujących również.. :)
pozdrawiam
Widziałam CIę na linii startu, niecierpliwie przebierałeś nóżkami :)
Raczej radośnie, bo udało mi sie skorzystać z WC :D A tych było za mało i nie każdy miał to szczęście ;)
Gratulacje przede wszystkim!
Rewelacyjna relacja, (czytam z przejeciem, tetno rosnie, lapy mi sie trzesa) ;-). Niech Twoja forma kwitnie, a ten kryzys tylko Cie wzmocni na kolejne wyzwania.
A z mysla o Tobie i Kargolku zrobilam w Wwie tego dnia bieg czterech mostow! :-)
Pozdrawiam! M.
Dzięki wielkie za dobre słowo:) Udało się pokonać kryzys, bo chyba właśnie na tym takie ultra polegają – na walce z kryzysami i wygrywaniu ich.
Biec czterech mostów? Szacun, a może pięć gór w niedzielę z pĄpkinsami?:)
Dolacze kiedys do Waszej Wesolej Ekipy, ale musze jeszcze „podrosnac biegowo”, poki co poprzestane na zachwytach ;-)
a traske wybraliscie swietna… :-)
Zazdraszczam (sic!). Ale przede wszystkim gratuluję!
ktoś już na FB napisał, że mógłbyś kiedyś poczynić jakieś grafomaństwo :) A tak to człowiek co nowy odcinek to tylko się zachwyca i powiela te zachwyty w komentarzach.
A tak na poważnie to kolejna cudowna relacja. Człowiek czytając czuje się tak jak by tam był osobiście. Niezmiennie podziwiam i zazdraszaczam.
A kiedy filmik z Falenicy?
r.
W jakich butach biegałeś? bo niestety na żadnym zdjęciu nie widać co masz na nogach
O kurde, zabrakło mojego tradycyjnego zestawienia z ubraniem i jedzeniem!;) Daj mi 10 minut, zaraz dorobię :)
Piękna relacja! Ech, mnie przerażała wizja zimowych >50 km po górach i widzę że faktycznie było ciężko, ale to pewnie jedna z tych imprez których długo nie zapomnisz właśnie dzięki ludziom, widokom i przekroczeniu własnych granic :)
Dokładnie tak. Powiem Ci, że relacje (Bo, Rava, Jędrka, swoją) z KarkonoszMana do dziś sobie czasem czytam i mnie aż dreszcze przechodzą. Dla takich chwil warto żyć!:)