Sport uczy pokory. Można mieć ambitne plany i cele, chcieć zdobywać świat, czy nawet podbijać sąsiednie planety. Ale trzeba też z godnością przyjąć kopniaka w dupę, gdy los zachce nam takowego zasadzić. Najgorsze jest to, że kopniak potrafi przyjść w najbardziej nieoczekiwanych momentach. X Półmaraton Warszawski miał być wiosennym startem o priorytecie A. Miał być najważniejszym asfaltowym startem pierwszej połowy roku, a właściwie – jak się głębiej zastanowić – to chyba całego 2015, bo maratonu nie biegnę, a dyszki to… tylko dyszki. Dobrze przepracowałem zimę, ZUK i terenowe 10 km w Białych Błotach pokazały, że jest moc w nogach. Dobra praca miała zaowocować sukcesem. Miała.

Plan był taki, by zacząć trochę spokojnie, potem dociskać i ze średnią 3:47 dobiec do mety w 1:19:59. Pierwsze 5 km pokonałem w 19:15 (3:51 min/km), a drugie w 19:00 (3:48 min/km). Przy punkcie pomiaru na 10 km było równe 20 sek. straty. To trudne do nadrobienia, ale przede mną długi zbieg do Wisłostrady i tam chciałem przyśpieszyć.

12. km w 3:44, 13. km w 3:39 – strata to już tylko 10 sek, yeah! Jest już cholernie ciężko, sapię jak parowóz, to efekt przeziębienia, które trzyma mnie od wtorku. Wczoraj z nosa przeniosło się na gardło. Super, „jak nie urok to sraczka” – mawiają, prawda? Dyszę, pluję, smarkam, w myślach rzucam kurwami, ale biegnę. Niedaleko mnie obozowy Bartek i Michał z PKO – dwóch mocnych zawodników, z którymi mam ambicje się ścigać. Ach, jak dobrze byłoby dobiec z nimi do mety! To jednak półmaraton, czyli zawody, które rozpoczynają się po 15-16 km, więc nie ma się jeszcze co cieszyć. Zmęczony gubię już technikę, choć cały czas mam z tyłu głowy powtarzane przez obozowych trenerów „lewa ręka!”.

Ale on się czaił. Głęboko ukryty zbierał siły, a ja biegłem nieświadomy. Aż w końcu zaatakował.

Czuję ciągnięcie na granicy pośladka i uda. Niby takie mizianko, ale po kilkunastu kilometrach trudnego biegu robi się z niego coraz bardziej uporczywy ból. 15. km w 4:08 – uuu, słabo! Boli coraz bardziej. Dogania mnie Kuba, z którym bardzo chciałem wygrać. Jeszcze walczę, 16. km w 3:55 i wciąż mam szansę na 1:21 dające kwalifikację na NY Marathon, a także na pudło w kategorii dziennikarzy (post factum: byłoby to najwyższe miejsce na tym pudle).

Tylko że ten pieprzony ból rośnie. Sięga już tyłu kolana i wchodzi na łydkę. A moja osłabiona ostatnio głowa tylko na to czekała. Wiecie jak to w bajkach jest. Na jednym ramieniu siedzi aniołek, a na drugim diabełek i podpowiadają swoje. Mój aniołek sobie odfrunął na swoich ślicznych skrzydełkach, a diabeł rozsiadł się wygodnie i czekał tylko na pretekst, który pozwoli mu rozkazać nogom: STOP.

Na poboczu Aśka z brzuchem. Dogania mnie i wydziera się „Dawaj Krasus, przecież baba w ciąży Cię dogania!”. Uśmiecham się, choć wiem, że już jest pozamiatane. 100 metrów dalej ból sięga już ściągna Achillesa, a szczęśliwy czort wyskakuje mi przed twarz i wydziera się: „STOP! SCHODZIMY Z TRASY!”. Próbuję rozciągnąć nogę. Bez skutku. Postanawiam dotrzeć do mety na skróty i skręcam w ulicę Nowy Zjazd.

Jak dobrze. Nareszcie nie muszę biec. Mam dość, nie chcę. Sram na to całe bieganie, na ten półmaraton, na wszystko inne. Na to całe pokonywanie granic, przesuwanie ich i realizowanie nierealnego. Ściągam buffkę od sMentora i słowami „NIE MA NIE MOGĘ” wycieram sobie twarz z łez i potu.

„Proszę zawrócić” – słyszę. Obracam się, a tam… policjant nawołuje do kierowców, którzy chcą wjechać na Wisłostradę. „Proszę zawrócić!” powtarza.

A może to jakiś znak-sygnał? Może ja też mam zawrócić? Spróbować jednak powalczyć? Znów przypominam sobie absolutnie genialne słowa Filipa Przymusińskiego do Maćka Dowbora.

„Schodząc z trasy uchyliłeś furtkę z napisem „nie dam rady”, którą trzeba czym prędzej zamknąć, inaczej zaczną przez nią przełazić coraz większe istoty, aż w końcu wywalą furtkę z zawiasów.”

Nie wolno się poddawać, zawsze trzeba walczyć do końca. Nie chcę tej furtki otwierać, bo boję się, że już nigdy jej nie zamknę. Nie po to mam buffkę NIE MA NIE MOGĘ, bym się poddał. Nie po to biegam w barwach najlepszej drużyny świata i noszę na klacie to dumne logo, bym wracał na metę na skróty. Zapewne nie dowiozę do mety wymarzonego wyniku, ale wciąż walczę dla drużyny. SMASHING PĄPKINS FOREVER!

Wracam na trasę, spokojnym truchtem włączam się do ruchu, choć ktośtam dziwnie spogląda na kolesia, który wchodzi na trasę z bocznej uliczki. Powoli przyśpieszam i kilometr przebiegam w tempie 4 min/km. Dogania mnie Wybiegany, któremu mówię tylko, że jestem kontuzjowany i ogólnie chujnia z grzybnią. Znów muszę na chwilę przystanąć. I tak staję jeszcze kilka razy. Mijają mnie kolejni znajomi, niektórzy wyrażają spore zdziwienie, bo coraz częściej przemieszczam się w tempie pierwszego zakresu. Olek tylko pokazuje na głowę, dając mi do zastanowienia się, na ile przegrałem z kontuzją, a na ile z własną słabością w głowie.

Na Krakowskim Przedmieściu słychać już wiwatujący tłum. Nie chcę go widzieć ani słyszeć. Wbijam oczy w podłoże i truchtam do mety. Widzę tylko kolejne nogi, które mnie wyprzedzają. Pewnie, mógłbym te 300 metrów pobiec sprintem, ale jeśli coś mi jest, to mogę sobie tylko zaszkodzić. Powstrzymuję się więc. Zamykam się w swoim świecie porażki, z oczami wbitymi w glebę i grymasem bólu na twarzy smakuję gorycz porażki. Ten ból nogi jest na ostatniej prostej niczym przy bólu w głowie. Bólu porażki, jaką poniosłem.

Bo nawet jeśli nie byłem gotowy na to, by 1:20 złamać (obiektywnie patrząc to przeziębienie trochę mnie jednak osłabiło, a podbieg był cholernie ciężki – pewnie nie nadrobiłbym do 1:20 i skończyłoby się na złamaniu 1:21, co i tak byłoby mega wynikiem), to ta chwila, ten bieg w wiwatującym tłumie, był dla mnie strasznie ciężki. Dla 99 proc. osób tam stojących i 80 proc. to teraz czytających, czas 1:26:30 jest poza zasięgiem i nigdy nie do zrobienia. Ale co z tego? Dla nich jestem super szybkim kolesiem, dla mnie liczy się moja perspektywa.

Nie mam oczywiście do siebie pretensji, bo kontuzja to rzecz nieprzewidywalna. Ale złość na świat, na pieprzony los, jest ogromna. Byłem mocno skoncentrowany na tym starcie i cały misterny plan poszedł wpizdu. Jutro mam w planie odwiedzić poleconego fizjo i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Na pewno się nie poddam łatwo, jeszcze tej wiosny zamierzam skopać kilka tyłków i rozwalić kilka kiosków. Howgh.

PS1, Bardzo, bardzo dziękuję kibicom za wsparcie. Tych, których na trasie rozpoznałem i tych, których twarze były dla mnie obce, ale okrzyk „dawaj Krasus!” dodawał mi sił.

PS2, Oraz wielkie senkju dla Natural Born Runners i New Balance, które mnie regularnie wspierają w tym co robię i chyba wierzą w to, że robię to z sensem:)

PS3, Wypada też rozwiązać kĄkurs z poprzedniego wpisu. Chyba nikt nie spodziewał się kontuzji, ale Kazia P-Pr typowała porażkę w postaci 1:29:09, myląc się o 2:39. To był typ najbliższy mojego wyniku 1:26:30. Gratuluję! W losowaniu szczęście uśmiechnęło się do osoby o nicku Ade, a ostatnim pĄczłowiekiem na mecie był Łukasz Darłak z Rzeszowa. Zapraszam zwycięzców do kontaktu:)

PS4, noga bolała cały czas po biegu, a teraz nie boli…

32 KOMENTARZY

  1. Gratulję ukończenia mimo problemów i powstrzymania się od kuszącego sprintu na końcówce. No bywa i tak, jeszcze będą życiówki i rozwalone kioski.

  2. A ja gratuluje wygranej. Bo furtka „nie dam rady” ciągle zamknięta. Dzięki za inspiracje. (nowa czytelniczka bloga :) )

  3. Oby uraz nie okazał się poważny. Pokazałeś charakter wracając na trasę, ale i jak byś zszedł to pretensji do siebie nie powinieneś mieć.
    #smashingpąpkinsforever

    • Obecnie noga już nie boli. W ogóle śmiesznie, bo ja nawet zmęczenia nie czuję. To pokazuje, że moc na dobry czas była i daje wiarę na sukces w przyszłości. NIE MA NIE MOGĘ!

  4. A ja polecam na tę okoliczność artykuł, na który trafiłam przed chwilą. Może zachwyca mnie dlatego, że jestem dopiero na początku biegaczej drogi, ale polecam… warto zaprzyjaźnić się ze sobą i nie wyrzucać mu (sobie, organizmowi), że zawiódł i nie podołał naszym zachciankom…nie psiocz i nie utyskuj, ale umów się z nim na kolejne dobre jutro kiedykolwiek…może pitolę, ale wiesz, mamuśka już tak ma ;)

  5. Rozumiem emocje, w zeszłym roku dwa razy najważniejsze dla mnie zawody kończyłam z mocnym bólem itbs, więc bez planowanego czasu, a tydzień temu ….zgubiłam gdzieś między 18 a 21 km … 30 sek do upragnionej życiówki, a czekałam na to od października. Ponoć miałam to w garści… a jednak… znowu 30 sek, i to nie wiem, jak… czyli moja wina (i garmina ;)). Złością i żalem mogłam przez dobę obdarować pół Krakowa, (choć ludzie gratulowali naprawdę niezłego wyniku). „Bieg to bieg” ktoś mi napisał i to fakt. Żal przeszedł szybko, złości trochę zostało i dobrze. Dzięki za tę relację. Bardzo dobra. I jednak wygrałeś coś ważnego tym powrotem na trasę.

    • Dzięki Asiu za ostatnie zdanie. W nocy nie mogłem zasnąć i sobie rozmyślałem i właśnie do takiego wniosku doszedłem. Że przegrałem, bo nie zrealizowałem ważnego celu – ze sportowego punktu widzenia to porażka. ALE trzeba na to patrzeć z szerszej perspektywy – ten powrót na trasę był megaważny i cieszę się, że go uczyniłem:)

  6. będzie dobrze wyliżesz się :) mam nadzieję, że nic poważnego

    ps. byłeś chyba ostatni na liście szybkich blogerów bez kontuzji… no to się doigrałeś :/.

  7. Tak samo jak fantastycznie motywujesz, tak i mądrze umiesz pisać o porażce… Uczyni Cię ona silniejszym, wierzę w to! A tę reklamę z MJ wielokrotnie oglądałam w momentach zwątpienia…
    MOC!

  8. Moim zdaniem to był Twój najlepszy i najważniejszy bieg w tym roku, ponieważ zwalczyłeś to, co najgorsze – chęć poddania się. Mniejsza o czasy i urywanie minut – wszyscy wiemy, że jesteś dzik jakich mało i prędzej czy później urwiesz, co jest do urwania. Najważniejsze jest to, że wróciłeś na trasę i walczyłeś do końca – to jest cecha prawdziwego wojownika a nie jakieś tam sekundy, czy minuty.
    Gratulacje koniu!

    • Dzięki, tak właśnie sobie pomyślałem w nocy nie mogąc usnąć (nie da się ukryć, że trochę to jednak przeżywałem). Że choć na chwilę furtkę otworzyłem, to wracając na trasę pierdyknąłem nią tak, że aż się zawiasy zatrzęsły. YEAH! :)

  9. Marcin. Najlepsze wnioski wyciągamy nie z sukcesów ale z porażek i tego Ci życzę po tym starcie. Może zbyt ambitnie podszedłeś do startu, ok miał być docelowy, ale skoro byleś przeziębiony może warto było zmienić cel wynikowy, albo przesunąć start o 2-3tyg. Z każdym startem, akcentem lepiej poznajmy swój organizm, teraz juz wiesz że go nie oszukasz.
    PS. Ja tez planowałem łamać 1:20, ale od piątku bolalo mnie gardło, wiec zmieniłem plany, zacząłem wolniej, do 7km każdy km był 5sek, wolniej niż potrzebowałem do złamania 1:20. Jak widziałem po organizmie że nie jest jeszcze wymęczony choroba przyspieszyłem, ale celu nie zrobiłem, na pocieszenie mam życiowke.

    • Dzięki Michał za te kilka wspólnych kilometrów i za dobre słowo:) Nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował polecieć na maksa..;) Dziś mięśniowo czuję się bardzo dobrze, wnioskuję więc, że 1:21 spokojnie bym złamał, bo na 1:20 chyba faktycznie nie byłem gotów. Tak jak mówisz, wnioski trzeba wyciągać i trenować dalej. Do zobaczenia na kolejnej trasie!

  10. Policjant się wstrzelił idealnie. Krasus, kurde, pamiętam jeszcze to natchnienie po obozie w górach. Nie pisz:
    „Dla 99 proc. osób tam stojących i 80 proc. to teraz czytających, czas 1:26:30 jest poza zasięgiem i nigdy nie do zrobienia. Ale co z tego? Dla nich jestem super szybkim kolesiem, dla mnie liczy się moja perspektywa.” Pewnie, że Twoja jest ważna i najważniejsza, ale walka jest walką i Ty wygrałeś! Ze sobą w tym momencie, gdy wróciłeś na trasę. Życiówki smakują najlepiej, jak trzeba na nie porządnie zapracować i czasem wcale nie chodzi o solidny trening, ale o to, co musi sobie człek w głowie ułożyć. Twój diabeł postanowił troszkę pomieszać, ale przecież Ojciec musi mieć trudniej, niż dzieci, nie? Dla mnie jesteś the best! :)

  11. Byłeś, jesteś i pozostaniesz fajterem na zawsze :) Wróciłeś na trasę, odesłałeś czorta, zwanego też może rozsądkiem (nie chcemy przecież kontuzji, która nas wykluczy np. na parę m-cy) i dokończyłeś dzieła. Fakt że już na starcie miałeś dodatkową przeszkodę w postaci przeziębienia i organizm był osłabiony, dlatego też może nie poszło tak jak miało, ale z drugiej strony taka wyrwa w paśmie sukcesów wiele uczy, dodaje pokory ale też pozwala nabrać dystansu. Piękna, bardzo ludzka relacja i szczerze Ci gratuluję tej walki. I na bank te 20 pęknie w tym roku – czuję to :)

  12. Wypadnięta rzepka – miało byż 1:30, było 1:42… własciwie 3 ostatnie km biegłem jedynie na jednej nodze

    – da się zrobić! Byle się nie poddawać

    teraz k…. gips

  13. Gratulacje! Kto wie czy nie bylo wiekszym wyczynem to ze nie dales sie zlamac niz planowane zejscie ponizej 1:21 :) ( a na pewno wyczynem do ktorego mniej sie przygotowywales)

    I dzieki za inspiracje. Postaram sie tez nie zlamac z durnym kolanem biegacza.

  14. Za kilka chwil rusza półmaraton w Poznaniu. Miałam biec. Koszulka z przypiętym numerem czeka od wczoraj rana. Niestety nie pobiegnę. Wczoraj przez cały dzień miałam stan podgorączkowy. To była trudna decyzja :( W tej chwili temperatura w normie, choć osłabienie nadal odczuwam, może jednak powinnam wystartować? :(

  15. Gratuluję walki do końca i w ogóle genialnego blogu. Ten bieg był moim debiutem w półmaratonie mimo moich 37 lat na karku i również poniosłem tu osobista porażkę. Miało być poniżej 2h, a wyszło 2:11:cośtam ;)

  16. Kamil, dziękuję. Przy debiucie bardzo trudno jest dobrze oszacować swoje możliwości. Ważne, by wyciągnąć z tego lekcję i kolejnym razem już skopać temu półmaratonu dupsko. POWODZENIA! :)

Skomentuj Krasus Anuluj odpowiedź

Please enter your comment!
Please enter your name here