Prawie każdy swoją „podstawową” trasę treningową – taką pętelkę, którą biega się niemal z zamkniętymi oczami. I ja taką mam. Znam te uliczki Józefosławia i Julianowa na pamięć. Wiem, gdzie trzeba uważać na samochody, a gdzie na dziury i nierówności. Na którym zakręcie trzeba zwolnić, a który można wziąć na pełnym gazie. Pętla ma jeden lekko niebezpieczny odcinek – 300-metrową ul. Krótką, która nie ma latarni. Ale asfalt tam jest równy jak stół i uważać trzeba jedynie na próg zwalniający (sztuk jeden), który jednak w świetle gwiazd czy księżyca jest doskonale widoczny.
I gdy po raz sto dwunasty biegniesz tą samą trasą, a że biegniesz dość szybko (4:30 min/km) to szczegóły podłoża widzisz w ciemności w ograniczonym zakresie, nagle świat postanawia zrobić ci psikusa. Na trzecim kilometrze kilkunastokilometrowego treningu, dokładnie w miejscu gdzie stawiasz stopę (a przecież krok jest ładny i długi, więc miejsc tych nie ma aż tak dużo) układa dwucentymetrowej średnicy kamień. On wystarczy, by lekkie buty startowe na niewielkiej podeszwie straciły poziom. Kostka się wykrzywia i czujesz palący ból. To efekt zerwanych kilkanaście lat temu więzadeł – prawa kostka jest słaba, wystarczy lekkie przekrzywienie, by nie wytrzymała. Najpierw przeklinasz świat i siebie (trzeba było akurat tę trasę wybrać?!). Potem szacujesz straty. Boli jak skurczybyk, ale chodzić można. Odpoczywasz kilka minut, idziesz w kierunku domu z myślą „to koniec na dziś”.
Ale wyrzut adrenaliny sprawia, że ból łagodnieje, zaczynasz truchtać, przestajesz czuć ból. Zawracasz i od punktu w którym był feralny kamień (na Endo musi przecież ładnie wyglądać!) biegniesz dalej. Łapiesz docelowe tempo i dokręcasz łącznie 12 km ze średnim tempem 4:28. Dobry trening. Ale już pół minuty po zakończeniu, adrenalina opada, a jej miejsce zajmuje ból. Do domu wchodzisz kulejąc i klnąc na siebie (znów) za to, że jednak nie wróciłeś na kwadrat od razu. Głupota ludzka faktycznie nie zna granic. Opuchlizna jest relatywnie niewielka, ale kostka całą noc boli, a rano budzisz się i wcale nie jest lepiej.
Za cztery dni GWiNT Ultra Cross. 55 km w niełatwym terenie to nie jest popierdółka, którą można pobiec z jakimiśtam problemami. Na duchu podnosi mnie relatywnie niewielka opuchlizna, która wskazuje, że nic poważnego się nie stało, na chwilę obecną wierzę, że w ciągu czterech dni przejdzie. Pozostaje nogę chłodzić, trzymać w górze i trzymać kciuki. Bo przecież będzie dobrze, nie? Howgh.
Też czymie kciuki by było dobrze i pĄpaski na mecie z uśmiechem trzasnąć! :)
Kuba, po 55 km po lesie o uśmiech będzie trudno, ale obiecuję się postarać!:)
Będzie dobrze Krasus #niemażeboli ;)
Tak powiedziałbym, gdyby chodziło o płaskie 10 km. Ale 55km w terenie – tutaj noga musi być w pełni zdrowa. Zobaczymy, to na szczęście jeszcze kilka dni, oby się udało!:)))
Oj tam, Scott Jurek kiedyś leciał Western States Endurance Run (161 km po terenie) z mocno rozwaloną kostką i wygrał, więc dasz radę :)
No to łączę się w bólu i nadziei, że do startu będzie OK. Ja już przed Maratonem Orlenu czułem pewien dyskomfort w prawej piszczeli, ale postanowiłem pobiec. Podczas zawodów przestałem czuć cokolwiek, ale w niedzielę wieczorem niemal nie mogłem stanąć na nogę. Objawy u mnie wskazują na szeroko pojęte shin splints, tydzień odpoczynku (gimnastyka, rower, basen, chodzenie po bieżni) mam za sobą, grunt by wyzdrowieć do 22 maja (Kierat) i za bardzo nie stracić formy :) Powodzonka!
Na adrenalinie poleciałeś i nie bolało, tak jak ja wczorajszy trening.. shin splints to niefajna historia, podobno odpoczynek najlepiej pomaga. Zdrowiej więc waćpan, a z Kieratu jakiś dobry wynik przywieź!:)
Marcin musi być dobrze. Chłodź, odpoczywaj ile możesz, a jak masz możliwość a chyba masz to niech ktoś Cię otejpuje. Trzymam kciuki. A to co Tobie się przytrafiło mnie też jakiś czas temu i moja głupota tym bardziej nie znała granic jako fizjo… ;) ot co. Howk!
Mam jutro wizytę u oswojonego fizjo, zapytam go o taping, może to dobry pomysł ;)
Trzymam kciuki! Musi być dobrze :)
Niestety teren nie wybacza kontuzji…lekkich bóli…chociaż wolę go milion razy :D
Jednym słowem rzecz ujmując – Dzikus :D
No i jak Krasusku aktualna sytuacja? :-) kciuki caly czas sa!
Magda, boli mniej, ale boli. Jutro wieczorem będzie update stanu zdrowia na blogu.. ;)
Czyli z tą znaną na pamięć ścieżką jest jak ze strzelbą w teatrze. Niby tylko wisi na ścianie, niby atrapa a do tego nie naładowana, a i tak raz w roku wystrzeli ;-) Zdrówka!
Zrobiłem dokładnie to samo w styczniu. Dokręciłem trening do końca pomimo tego, że na 3 km skręciłem kostkę. Efekt. Skręciłem ją miesiąc później po raz kolejny. Obecnie jest słaba jak rakowiec po chemii.
Ja niestety słabą mam już na zawsze – to efekt zerwania więzadeł w 2002 r., których nie zrehabilitowałem tak jak powinienem :/