Od feralnego spotkania z kamieniem minęły niemal równe trzy dni, jakieś 70 godzin. Opuchlizna z kostki prawie zeszła, dziś rano wstałem z wyra i noga praktycznie nie boli. Trucht na tramwaj również nie objawił się bólem. To sprawia, że tym trudniejszą dyskusję musiałem przeprowadzić sam ze sobą w kontekście udziału w GWiNT Ultra Cross, a właściwie to rezygnacji z tego udziału.
Tak, na 99 proc. przebiegłbym dystans 55 km, nawet gdyby zaczęło doskwierać, to dałbym radę. Na dodatek kondycyjnie czuję się mocny, byłbym w stanie latać tam po 4:30-4:40 i prawdopodobnie powalczyć o czołowe miejsca. Tym trudniej było mi decyzję o wycofie podjąć. Chodzi bowiem o ryzyko. To nie jest płaskie 10 km, gdzie ryzyko urazu jest niewielkie. To teren, 55 km i ponad 4h wysiłku. Gdy człowiek ma 30-40 km w nogach, to propriocepcja i stabilizacja już leżą, ryzyko krzywego stąpnięcia rośnie lawinowo. A takie coś oznaczałoby, że pozrywałbym uszkodzone więzadła na dobre i zapewnił sobie półtora miesiąca w gipsie. Tu musiał zwyciężyć rozsądek, choć walka była trudna i jestem mocno zły.
I najbardziej nie chodzi nawet o to, że nie wystartuję w GWiNT Ultra Cross, że nie osiągnę sukcesu, na który pracowałem i nie wypiję w sobotę wieczorem piwa z pĄpastyczną ekipą (OK, tego ostatniego żałuję chyba najbardziej). Tylko, kurde blade, dlaczego znów? Coś nie leży mi ta wiosna. Pięknie przepracowałem zimę, której owocem były coraz lepsze czasy w Falenicy, zrobiona treningowo życiówka na 10 km, a potem ukoronowanie: wspaniała przygoda podczas Zimowego Ultramaratonu Karkonoskiego.
A wiosna od początku mi nie służy. W kilka tygodni po tym, jak pozbyłem się zapalenia mięśnia dwugłowego (przyczyny brak – kontuzja z niczego), które rozwaliło mi Półmaraton Warszawski, znów coś mi się stało. I to coś zupełnie z dupy. Bo to nie jest tak, że się przetrenowałem, popełniłem jakieś błędy albo coś innego. Na znanej mi na pamięć trasie, w najciemniejszym jej miejscu, które jednak przebiegałem już ze sto razy, znalazł się jeden jedyny kamień, na który akurat musiałem nadepnąć tak, że kostka się wykręciła:/ Pech.
Fizjo mówi, że nie powinienem biegać tydzień-dwa. Obserwując postępy w leczeniu (wydatnie mu pomagam, same to kontuzje nie mijają, o nie!) oceniam, że potruchtać pójdę w niedzielę lub poniedziałek, a w przyszły weekend pĄekipa robi małe zgrupowanie biegowe w Bieszczadach, więc muszę wrócić do ciężkiej pracy szybko. Świat się nie zawali przez półtora tygodnia przerwy, mogę jeździć na rowerze i mogę pływać, więc zapieprzam. Szkoda mi tylko, że znów wytrąciłem się z rytmu regularnego ciężkiego biegania.
Ale nie dam się złamać temu pechowi (bo jak inaczej to nazwać??) i jeszcze kilka kiosków w tym sezonie rozwalę. Nie uda się w Grodzisku Wielkopolskim, ale za to na horyzoncie pojawiły się dwa zupełnie nowe wyzwania! Pierwsze to zaproszenie na Sky Tower Run, które nieoczekiwanie dostałem od marki 4Flex (wiecie, to ci od naturalnego kolagenu – śmiesznie się zbiegło z moją kontuzją, nie?), a drugie to nowy plan na maraton: Maraton Puszczy Noteckiej, który kusi dystansem 42,2 km po puszczy. Zapowiada się, że będzie świetnie, bo na liście startowej jest już pięcioro pĄpkinsów.
Ale dziś to siedzi we mnie taki zwykły ludzki wkurw. Taki, że chce się krzyknąć coś niecenzuralnego (a sądzicie, że nie rzuciłem głośną k… w poniedziałek wieczorem w sekundę po feralnym nadepnięciu?;)) i walnąć pięścią w drzwi. I jeszcze dziś gdy Mańkowi przekazywałem batony na bieg, zrobiło mi się smutno. Bo mordki, które tam będą, kocham miłością czystą i chmielową.
Myslisz dlugofalowo i to najwazniejsze. Teraz odpuscisz, a my poustawiamy Ci kolejne kioski do rozwalki jak juz ogarniesz temat.
I swietnie pokazujesz Wielbicielom/lkom, ze jest czas by walczyc, ale i odpuscic tez czasem trzeba, zeby w dluzszej perspektywie wylonic sie jak feliks z popiolow ;).
Rozumiem tym bardziej, ze tez po przepracowanej zimie odpuscilam pare biegow, turlam sie lekko i asekuracyjnie kolo domu, bez kolekcjonowania kolejnych mostow. Ale jeszcze kiedys…. ;) pozdrawiam cieplo :)
Magda, dzięki za dobre słowo. Nie przesadzaj tylko z tymi wielbicielami. Czytelnicy, ot:) Czasem trzeba odpuscić, by potem uderzyć ze zdwojoną siłą i tak będzie!:)
O feniksa chodzilo,
Feliks, a to dobre ;)
Myślę że biegając dłużej, z czasem nabieramy dystansu do startów, do zaplanowanych życiówek, do kontuzji. Ważymy zyski i straty. I pojawia się taka biegowa mądrość. Własnie tu ładnie u Ciebie ją widać! Do zo na zgrupowaniu w Biesach, tam już będziesz brykał bez bólu na bank :)
Coś w tym jest, że człowiek zdobywa doświadczenie i z czasem trochę inaczej na to wszystko patrzy. W kwietniu odpuściłem walkę o <36 na 10 km, w maju GWiNTa, ale nadal dużo jest do zrobienia i ja o tym wiem:)
Wracaj szybko do zdrowia Ojciec, widzimy się w Biesach za tydzień. Pozdrawiam
Do zo!:)
Napij się ;-P
Skończyłem trening, robię kolację, a w lodówce chłodzi się Lubuski Chmiel. Może być?:)
Krasusku! Wiem, że kto jak kto ale ja pocieszać nie powinnam, bo sama mam niezłego wkurwa, ale jest jedna rzecz która mnie pociesza – po sezonie wiosennym dalej jest orka i przychodzi sezon jesienny ;) A wtedy kioski będą nasze – nie ma innej opcji!
No i lato, a tam triathlony!! :D
Myślenie prawdziwego długodystansowca. Przecierpieć sezon i siedzieć później dłużej z poważniejszą kontuzją czy zregenerować i uderzyć mocno chwilę potem. Brawo! No i zawsze w tym czasie możesz dochodzić do perfekcji w pływaniu. ;)
Dobra decyzja. A w czasie kontuzji można się ciekawych rzeczy dowiedzieć, np. że na maszynie eliptycznej można się nieźle napocić i np. zrobić trening w drugim zakresie ;)
Dzięki:) Mam nadzieję, że uda mi się zbudować formę i jak już trafię gdzieś na zawody PMNO w końcu, to się pościgam z Wami:)
Cytując Ciebie: (…) Coś nie leży mi ta wiosna. Pięknie przepracowałem zimę, której owocem były coraz lepsze czasy na Dziewiczej Górze, zrobiona zawodowo życiówka na 10 km na Maniackiej Dziesiątce, a potem …..
A wiosna od początku mi nie służy. Kilka dni przed Dębnem atak infekcji. Dreszcze, temperatura i febra rozwaliły mi 3:09:59 /nawet nie pojechałem/. Potem znów coś się stało. I to coś zupełnie z dupy – z pogody. Nagły atak upału rozwalił mi 42+min1km na Wings for Life /wyszło 36km/.
Parafrazując kogoś innego: „Wiosna wasza, jesień Nasza”. Mam nadzieję, że w I Maratonie Puszczy Noteckiej coś wybiegam dla dobra klasyfikacji pĄdrużyny :)
Ja myślę, że w Twoim wypadku owo <3:10 było zbyt pesymistycznym celem, po prostu los chciał, byś od razu zaatakował co najmniej 3:05;) Spotykamy się w Sierakowie i skopiemy tam trochę tyłków, będą wyniki jak ta lala!
Mam nadzieję, że na następnych zawodach już Cię zobaczę :)