I znów, absolutnie bez dwóch zdań, wychodzi na to, że w tym całym sporcie największą wartością są nie wyniki (nawet jeśli są świetne, bo na swoje 4:44 i siódme miejsce w VTS Chodzież nie zamierzam nic a nic narzekać), nie miejsca i sukcesy, ale ludzie, których ten sport nam podsuwa pod nos. Liczby, czasy, wyzwania i pokonywanie słabości są super, ale nie byłoby to wszystko możliwe gdyby nie ONI.
Ci, których się nie spodziewałem. „Cześć, to ja, rodowita Chodzieżanka”, zagaiła za metą Gosia, która wcześniej na blogu napisała w komciu „Wprawdzie teraz mieszkam w Łodzi, ale specjalnie przyjeżdżam w niedzielę do swojego rodzinnego miasta aby kibicować wszystkim zawodnikom, a Krasusowi w szczególności :D”. Gosia, to było przefajne, dzięki, że wpadłaś, no i miałaś nawet specjalny na tę okazję transparent, który dostałem na koniec:)
Albo pĄpkinsi, którzy pojawili się już przed startem i dodali mi niesamowicie dużo sił zanim w ogóle wszedłem do wody. Żałuję tylko, że mój przegrzany mózg nie ogarnął tego, by zrobić wspólne pĄzdjęcie:(
Remiś ze swoją ekipą, którzy podzielili się informacjami o trasie już w piątek i sobotę, a w niedzielę kibicowali jak tylko mogli.
I ci, którzy przed komputerami, kilkaset kilometrów od Chodzieży, kibicowali i wspierali. To naprawdę czuć!
Że o Ani z dzieciakami, na widok których na mecie miałem łzy w oczach, nie wspomnę. Ot tak, poświęcili swoją niedzielę i przyjechali 70 km, by wręczyć wujkowi dyplom.

Ach, i triathlończycy! Niezmiennie mnie onieśmiela i zadziwia, jak ci, którym nie jestem godzien butów w pedały wpinać, są otwarci i przyjaźni. Idę po rower po zawodach, a z daleka z otwartymi ramionami wita mnie Twister i pyta jak poszło i czy te 4:40 złamałem. I grabę każdy uściśnie, powodzenia życzy, kciuki trzyma, a i piwa wieczorem u Kota Wasyla można się z ekipą napić. W różnych środowiskach mówi się, że triathloniści to buce i zarozumialce. Pewnie są i tacy, ale na szczęście wokół mnie sporo jest osób, które tej opinii zaprzeczają. Że takiemu Kubie Decowi (wygrał 1/4) chciało się mnie małego tri-żuczka zagadać na trasie rowerowej? Pędził z prędkością bliską tej, z którą porusza się światło! A jednak zachęcił do walki i zmotywował do dociśnięcia mocniej pedałów. Szacun. Chłopaki pokazują, że bez względu na poziom sportowy można być po prostu fajnym gościem, co nie zadziera nosa.
No i te dziesiątki (naprawdę!) zupełnie nieznajomych mi osób ze słowami „To Ty jesteś Krasus, ten od zakładów na 4:40?”. To było szalenie miłe, łącznie z Andrzejem, który złapał mnie… w drzwiach do Maca na A2. Pozdro, chłopaku! Mam nadzieję, że porobimy kiedyś razem pĄpasy przed metą:)
Ale to nie koniec. Za sprawą kochanego Romusia mój niewinny zakład z MKonem przerodził się w akcję charytatywną, w której udało się przekonać kilkadziesiąt osób (na trzydziestu kilku straciłem rachubę), by wpłaciły kasę na szczytny cel, pod warunkiem, że uda mi się złamać 4:40. Celu nie zrealizowałem, co oznacza, że m.in. będę musiał iść na pierwsze zajęcia pływackie w nowej grupie w damskim stroju kąpielowym. I wiecie co? Większość z osób, które miały wpłacić kasę za mój zrealizowany wynik i tak poprosiła o numer konta fundacji! Dodatkowo kolejnych kilka osób poprosiło o adres pocztowy, bo chcą mi wysłać nagrodę np. coś procentowego do napicia się;) I powiedzcie, jak tu nie wierzyć w ludzi? Jak nie wierzyć w to, co napisałem ledwie tydzień temu? „Dobro rozmnaża się na wszystkie możliwe sposoby. Przez pączkowanie, podział plechy, a nawet przez zarodniki. Tylko ktoś musi zacząć.”. Tym razem zaczął Romuś i poszło jak lawina z Mięguszowieckich. Nie wiem, ile środków łącznie dotrze na konto Nidzickiego Funduszu Lokalnego, ale wiem, że zostaną wykorzystane na stypendia dla zdolnych młodych ludzi i to mój największy sukces tego startu w Chodzieży. Dzięki wszystkim za dołączenie, a jakby co, to ich numer konta: 10 8834 0009 2001 0000 5005 0004.
PŁYWANIE: Za wolno, trzeba trenować
Same zawody rozpoczęły się z pierdolnięciem. Głową o głowę. W trakcie pływackiej rozgrzewki, gdy wracałem już do brzegu, zderzyłem się czołowo z jednym z zawodników. Aż mną zatrzęsło. Na szczęście skończyło się na chwilowym szoku. Szokiem była też ilość potu jaką wylałem podczas wcześniejszego truchtania (jeszcze bez pianki). Zrobiłem może ze dwa kilometry, a WONSY MOCY już zaczęły spływać z twarzy. Wiedziałem, że będzie ciężko. Bardzo ciężko.
Po dobrym pływaniu w Sierakowie (17:12 na ćwiartce) i Karkonoszach (35:17 na połówce) liczyłem, że w Chodzieży będzie jeszcze lepiej. Zacząłem mocno, po 200 metrach złapałem rytm i starałem się płynąć jak najbliżej innego zawodnika, by korzystać ze zmniejszonego oporu hydrodynamicznego. Stosowałem do wskazówek Niegosa, rękami sięgać daleko i nieco szerzej niż na osi ciała, dociągać ruch ręki do końca tak jak mówił trener Kuba i w ogóle pilnować tej całej techniki. Mało przeźroczysta woda utrudniała trzymanie się za kimś i chwilami płynąłem sam. Mimo tego pierwszą pętlę zaliczyłem w 17:25, a planem było jeszcze lekkie dociśnięcie w drugiej części i zmieszczenie się w 35 minutach. I wydawało się, że tak zrobiłem, ale gdy wybiegłem z wody, stoper zatrzymał się na 36:25. Łącznie z dobiegiem do maty (była gdzieś pomiędzy strefą zmian a jeziorem) dało mi to 37:09, co w stawce 74 startujących uczestników oznaczało dopiero 28 miejsce (38 proc.). Nie za bardzo umiem wyjaśnić, skąd o tyle słabszy wynik. Na szczęście część tego odrobiłem już w T1, które ogarnąłem bardzo sprawnie w 1:16 (11. czas – 15 proc.) i awansowałem na 25. pozycję. Nie pozostało mi nic innego jak zapieprzać na rowerze, by odrobić straty.
ROWER: Pod wiatr i pod górkę
Na sobotnim objeździe trasy zapoznałem się z pętlą i podjazd do miejscowości Pietronki wydawał się nie aż tak bardzo groźny. Owszem, trwał półtora kilometra, ale dało się go przeżyć. Raz. Ewentualnie dwa. Ale nie cztery… Uch, jak cierpiałem za trzecim i czwartym razem! Uda już paliły, próbowałem na chwilę stawać w pedałach, zmieniałem pozycję, by mięśnie inaczej pracowały, ale na niewiele się to zdawało, prędkość spadała na łeb na szyję. Ale nie to było najgorsze. Podjazd miał 1,5 km, więc po 3-4 minutach był za mną. Pułapka czekała dalej, za miastem. Gdy wyjechaliśmy z lasu, wzdłuż trasy, jak na zawołanie wyrosły wiatraki. Sporo wiatraków. Na początku kręciły się dość leniwie, jakby im się za bardzo nie chciało. Potem z każdym kwadransem nabierały wigoru, a ja czułem, że jedzie się coraz trudniej. Niestety, wiatr na powrocie oddaje tylko część tego, co zabrał podczas jazdy w tamtą stronę. Frustrujące było to, że wiatr ciągle zmieniał kierunek (albo takie miałem wrażenie), a trasa miała kształt dużej litery C. Więc co jakiś czas miałem do czynienia z idealnym wmordęwindem. Nic nie oddało mi też co najmniej minuty, którą straciłem na nieumiejętnym zakładaniu butów. Bez problemu wskakuję na rower i… dupa. Nogi uciekają mi z butów, próbuję je założyć, coś mi się podwija, szamoczę się i jadę maksymalnie 25 km/h. Dopiero po kilometrze (średnia 22 km/h, brak słów!) udało mi się zapiąć.
Już na pierwszym kółku pociłem się jak prosię, a wiedziałem, że będzie tylko gorzej. Momentami strumyk potu po prostu ciurkiem leciał mi spod kasku. Wiedziałem, że muszę pić. Lałem więc izo do bidonu na lemondce, wypijałem pół butelki wody na każdy punkcie, a i tak czułem, że powoli się odwadniam. Na szczęście pamiętałem o jedzeniu i podczas etapu rowerowego zjadłem cztery żele. Dużo, bo wiedziałem, że na bieg będę potrzebował sporo siły, a żołądek na szczęście nie protestował. W połowie dystansu jasne było, że na rowerowe 2:30 nie mam szans, pozostało więc dać z siebie tyle, ile fabryka pozwoli, ale zarżnięcie się nie wchodziło w grę, bo do przebiegnięcia pozostał jeszcze półmaraton. No, prawie, bo już w sobotę było wiadomo, że trasa jest krótsza o niecały kilometr. Nadal miałem więc szanse na złamanie 4:40. Mimo wzmagającego się wiatru, udało mi się utrzymać tempo i rower zamknąłem średnią 34,9 km/h. Trochę poniżej oczekiwań, ale nadal przyzwoicie jak na mnie. Łączny czas oficjalny to 2:34:37, co było dziesiątym czasem etapu (14 proc.) kolarskiego, dzięki czemu awansowałem na 12. pozycję w stawce.
Super szybka strefa zmian (idealnie zeskoczyłem z roweru, szybko się przebrałem i zamknąłem T2 w 49 sekund, piąty wynik!) i ruszam na etap biegowy.
BIEG: Inne stany świadomości
Tego co przeżyłem na biegu nadal nie umiem do końca wytłumaczyć. Mimo że na etapie rowerowym przez 2,5 godziny wypiłem ponad 3 litry płynów i zjadłem kilka kapsułek Salt Stick, na bieg ruszyłem z odwodnieniem, które przed duchotę, wysoką wilgotność i upał, tylko się pogłębiało. Zaczynając ten etap zawodów miałem na stoperze niecałe 3:14 i świadomość, że za krótką o kilometr trasę powinienem pobiec w 1:25-1:26, co dałoby mi upragnione 4:39.
„Tylko zacznij spokojnie!” krzyknął mi na początku biegu w Bydgoszczy (wiszę Wam relację – będzie!) Bożo, a i tak pocisnąłem pierwszy kilometr o kilkanaście sekund za mocno. Wiedziałem, że na połówce takiego błędu popełnić nie mogę. Z oczami wlepionymi w zegarek biegłem więc w okolicy 5 min/km, a gdy organizm powiedział „chcę siku!” to po prostu zatrzymałem się pod drzewkiem na pół minuty. Ale tu skończyło się cackanie. Wóz albo przewóz. Kompromis nie wchodził w grę. Żeby zrobić 4:40 musiałem zaraz po rozpędzeniu się cisnąć na maksa już do samego końca. Podjąłem ryzyko biegu poniżej 4:20, innego wyjścia po prostu nie było. Po dwóch z czterech pętli na stoperze było 3:58 z groszami. 10 km poniżej 42 minut byłoby w moim zasięgu, szczególnie że poprzednie trzy kilometry przebiegłem poniżej 4:15. Byłoby…
Na dziesiątym kilometrze moja głowa zaczęła odpływać. Miałem dziwne uczucie, jakbym słyszał swoje kroki i oddech z zewnątrz. Czułem, że odlatuję. Doszedłem do drzwi, których nigdy dotąd nawet nie widziałem i nie miałem pojęcia, co jest za nimi. Byłbym w stanie podjąć ryzyko otwarcia ich tylko wtedy, gdyby do mety było blisko. Ale w tym momencie miałem przed sobą jeszcze 10 km biegu. Akurat zbliżałem się do punktu, gdzie kibicowała NKŚ wraz z pĄpkinsami. Ach, jak chciałem się tam przy nich położyć… „Nigdy więcej połówki. Nigdy więcej triathlonu!” – tylko takie myśli miałem w głowie. Ale jednocześnie wiedziałem w 100 procentach, że nie mogę. Po prostu takie rzeczy nie wchodziły w grę. „Mogę przegrać dlatego, że jestem za słaby, że nie przepracowałem dość ciężko zimy, ale na pewno nie dlatego, że się poddałem.”. Nie po to namawiałem Was na wspomaganie Nidzickiego Funduszu Lokalnego, by potem powiedzieć, że nie ukończyłem zawodów. To był jeden z tych przypadków, gdy nie miałem wątpliwości, że to mety dotrę, choćbym miał się przez nią przeczołgać. Musiałem się skupić i biec jak najmocniej się da, ale nie przekroczyć granicy, do której dotarłem, bo to byłoby niebezpieczne dla zdrowia.
Zagadałem do jednego z wyprzedzanych zawodników (ubrany na niebiesko lub biało-niebiesko, tego jestem niemal pewien). Coś w stylu „Kur… ale upał” albo po prostu „Masakra, co?”. Odpowiedział chyba tym samym i pobiegłem dalej. Kilka sekund później oglądam się za siebie, a tam… pustka. Nie wiem, czy gość postanowił akurat odwiedzić krzaczki, czy może cała rozmowa była tylko halucynacją. A może będąc zmęczonym po prostu nie zauważyłem go za sobą? Nie wiem, ale wtedy moja głowa znów zaczęła przebywać w innym wymiarze, musiałem więc zwolnić. Zatrzymywałem się na każdym punkcie, jadłem pomarańcze i piłem wodę, a nie mniej czasu spędzałem przy zraszaczach, które trochę chłodziły rozgrzany organizm. To pozwalało mi cisnąć dalej. Nie miałem problemów z energią, wuchta żeli i izo z roweru dały radę, w trakcie biegu wystarczył mi jeden żel i owoce. Problemem była głowa.
Doganiam kolejnego biegacza, nawet ma strój Huuba, tak jak ja! Chwilę rozmawiamy, on określa mnie „Krasusem”. Wow, rozpoznał mnie ktoś, ale miło! Zatrzymuję się przy punkcie. Piję, jem i ruszam dalej. Znów doganiam gościa w Huubie, patrzę, a to Przemo. Nie jest dobrze skoro nie poznaję kumpli, oj nie jest. Co jakiś czas tak odpływam i wracam, pilnując się jednak, by nie przekroczyć tej cienkiej granicy.
Na trzeciej pętli przestałem już kalkulować czas na mecie, nie pilnowałem czasów kilometrów. Wiedziałem, że z 4:40 już nic nie będzie, więc po prostu musiałem jak najszybciej dotrzeć do mety. Mimo ekstremalnego zmęczenia i sporego odwodnienia, udało mi się przyśpieszyć. Ostatnie 5 km to bieg z narastającą prędkością: 5:00, 4:50, 4:32, 4:21, 3:59! Właściwie nie patrzyłem na zegarek, a weszło idealne BNP;) Biegnąc po czerwonym dywanie do mety zobaczyłem na zegarze 4:43:50 – miałem nadzieję, że będzie mniej i pamiętam małe rozczarowanie, ale nie liczyło się już nic poza metą. Jeszcze spojrzenie za plecy, pusto – kilka pĄpek przed metą, podnoszę się i koniec. Ufff….
– Potrzebujesz pomocy ratownika?
– Tak. – pierwszy raz w życiu odpowiedziałem w ten sposób.
Ale ratownik jakimś aparacikiem zmierzył mi coś z palca (poziom cukru? Nie wiem) i uznał, że wystarczy mi cień i woda;) Wylądowałem więc z dwoma kubkami wody pod namiotem, gdzie potrzebowałem kilku minut, by dojść do siebie i powędrować w ramiona bliskich.
Post scriptum
Przegrałem wszystkie zakłady, nie złamałem 4:40, że o 4:30, które – dość mocno na wyrost – rzucił MKon, nie wspomnę. Ale nie mam wątpliwości, że dałem z siebie wszystko. Jestem zadowolony, bo tego dnia, w tych warunkach, na tej trasie i z moją formą nie dało się po prostu urwać więcej. Choć normalnie tego nie robię, to tym razem musiałem zatrzymywać się na punktach odżywczych na trasie biegowej, zwalniać przy zraszaczach, bo choć traciłem tam po co najmniej kilkanaście sekund, to byłem w stanie dalej biec i to było najważniejsze. Patrząc na wyniki, to i tak pobiegłem nieźle. 1:30:20 było czwartym wynikiem (6 proc.) tego dnia na połówce. Dziewięć osób z 74 startujących w ogóle nie dotarło do mety, nie było lekko.
Nie do końca wywiązałem się też z danego kilku osobom słowa, że będę się dobrze bawił. Owszem, w trakcie pływania w głowie grali mi The Smashing Pumpkins z genialnym „Cherub Rock”, a gdy na rowerze złapałem kilka razy ten ukochany flow, to na głos śpiewałem sobie „Alive” Pearl Jamu. Ale na etapie biegowym takich atrakcji już nie było. Radość była jedynie z zobaczenia niezastąpionej NKŚ (domyślacie się pewnie, że gdyby jej tam nie było, to nie dałbym rady?), z ujrzenia niezniszczalnej Magdaleny walącej w Garnek Mocy czy zraszacza z zimną wodą, który chłodził na minutę-dwie.
Na prawdziwą radość podczas biegu nie było po prostu szans. Bardzo wysoka wilgotność powietrza i temperatura solidnie dały mi się we znaki, doszedłem do punktu, w którym jeszcze nigdy nie byłem. Tym razem na przekraczanie granic powiedziałem „NIE”, bo oceniłem to jako niebezpieczne. Zająłem siódme miejsce w klasyfikacji open i czwarte w swojej kategorii wiekowej. Pudło było jednak daleko, bo aż osiem minut przede mną. Nie czuję niedosytu, ale widzę dalsze elementy do poprawiania i bycia lepszym.
Wykorzystane ubranie i sprzęt:
– tri-strój Huub Go Poland;
– pianka BlueSeventy Fusion;
– okulary Zoggs Predator Flex;
– rower Kross Vento 3.0 z kołami PlanetX 50mm;
– buty kolarskie SIDI T-3 Air Carbon Composite;
– kask Kellys Rocket;
– buty biegowe New Balance M1980GB Fresh Foam Zante;
– daszek Ironman;
– pasek na numer Compressport;
– zegarek Garmin 910XT;
Żywienie:
– w T1 kęs banana;
– na rowerze trzy żele Agisko, jeden żel ALE, półtora litra izotonika, dwa litry wody, trzy kapsułki SaltStick;
– na biegu dwie Power Bomby, pomarańcze, półtora-dwa litry wody.
Gratuluję! Jesteś gość! A tętno podczas czytania Twoich relacji grubo przekracza wartość max. :)
Dziękuję za uznanie, dziękuję bardzo!:)
Halucynacje, odloty, inne stany świadomości, pomoc ratownika. Oj, pojechałeś po bandzie.
Moim zdaniem, doprowadzając się do takiego stanu, że poprosiłeś o pomoc ratownika, spadłeś z tej bandy po niewłaściwej stronie. Na szczęście tym razem to było tylko małe poślizgnięcie się po za barierką i pomoc w zasadzie nie była jednak potrzebna. Jednakże piszesz, że byłbyś w stanie podjąć większe ryzyko. Wiem, upał zrobił swoje, ale to tym gorzej. Sam się też przekonałem ostatnio jak łatwo przegiąć w upale, kiedy nawet po stosunkowo łatwym, ale długim biegu też musiałem dobre kilka minut dojść do siebie zanim mogłem poczłapać do prysznica. Nawet miałem bidon ze sobą, co jednak nie wystarczyło.
Życzę Ci, żeby to pierwsze „tak” do ratownika było też ostatnim. Te kilka minut urwiesz kiedy indziej, a żaden rekord nie jest wart zdrowia. Zdrowie zostaw na kolejne świetne wpisy! ;)
Ja też nie chciałbym więcej prosić o pomoc ani dochodzić do tych drzwi. A czy spadłem z tej bandy? Ja mam wrażenie, że nie, skoro pomoc nie była potrzebna, ale to też może być tak, że ktoś inny widzi to inaczej. Pozdro!
Muszę się odnieść do postu powyżej. „Tak” dla ratownika odebrałam jako: Skoro ktoś zadał mi to pytanie, a ja prawie przekroczyłem granicę, to może warto sprawdzić, czy nie potrzebuję pomocy. Zresztą pewnie wygladam na takiego, jeśli pytanie padło… To chyba „strach”, który ma wielkie oczy, kiedy to przekonujemy się, że nie jesteśmy niezniszczalni, że zdarzają się wypadki i my, którzy chcemy pokonywać samych siebie, nie chcemy jednocześnie kończyć tej drogi w tym miejscu. Może akurat potrzebna jest nam jakaś doraźna pomoc. Czemu tego nie sprawdzić?
Wychodzi na to, że wychodzenie poza strefę komfortu też ma swoje granice i czasem można je poznać. Nie jest to pewnie miłe spotkanie, ale skoro wyszło się z tego na tarczy, to jest się już bogatszym o doświadczenia.
Gratuluję mocnego występu, super wyniku i kolejnej cudnej akcji! :) Za to właśnie bardzo Cię podziwiam, że zawsze myślisz o innych i o tym, by Twój wysiłek miał większe znaczenie niż samorealizacja i spełnienie w sporcie. Można przy tym być super wrażliwym człowiekiem, który widzi coś więcej niż czubek własnego nosa i ego życiówkowicza. Brawo i pękam z pĄdumy! Brawo, Ojcze!
Dzięki Julka za ten wpis, sam nie umiałem precyzyjnie tego wyjaśnić. To nie jest tak, że ja zawołałem „KARETKI MI DAJCIE!”. Ale skoro ratownik był, to może np. dostałbym elektrolity, no i warto sprawdzić, czy na pewno wszystko OK. Magicznym urządzonkiem pan ocenił, że jest ze mną OK i mogłem oddać się odpoczynkowi.
A ja nie widzę w tym nic złego. Ratownicy są właśnie po to by w razie konieczności można ich było poprosić o pomoc tak jak zabezpieczenie trasy jest po to by jej nie pomylić w czasie jazdy.
Szacun wielki, że w takich warunkach byłeś w stanie z siebie tyle wykrzesać bo bariery tworzą się w głowie.
A tekst [i] „Mogę przegrać dlatego, że jestem za słaby, że nie przepracowałem dość ciężko zimy, ale na pewno nie dlatego, że się poddałem.”[/i] jest dla mnie creme de la creme całej relacji.
pozdrawiam i do zobaczenia na biegowych ścieżkach
r.
Dzięki Rob! Widzimy się, oby jak najszybciej:)
Wpadaj pĄkibicować na BMW za tydzień :)
Wiele wskazuje na to, że będę w ten weekend w domu, więc pomysł brzmi całkiem z sensem!:)
Ogromne gratulacje, szczerze podziwiam!!!!!!!!!!!!
Odnosząc się do wstępu, to podobnie jak pisałam już BO – przywróciliście mi jakiś rodzaj radochy z tego sportu. Był moment, że miałam wrażenie, że to temat tylko dla zapatrzonych w siebie „samców alfa” obojga płci i zastanawiam się „co ja robię tu”. Lektura Waszych blogów jednak uświadomiła mi, ze wszystko jest OK, gra i buczy i że jest mnóstwo fajnych ludzi. W Poznaniu spotkałam Garnek Mocy, przybiłam piątkę z pĄpkinsami i niezwykle cieszyłam się tym wydarzeniem i chłonęłam …. bez poczucia, że to obcy świat. Było super, choć wynik jak to często bywa trochę odbiegł od oczekiwań. :) :) :)
Dzięki! To strasznie fajne, że ludzie przekonują się do takiego podejścia. Do radości ze sportu, pomagania innym i… ogólnie, ludzkiego podejścia. To naprawdę nie przeszkadza w ściganiu się i robieniu świetnych wyników:) Ludzie są bardziej i mniej fajni, grunt, by obracać się tam, gdzie są ci fajniejsi:)
Gratuluje jak na te warunki wynik mega.
Gratuluję Krasus! W wielu miejscach (m.in. u Jacka Danielsa) można przeczytać, jak bardzo upał wpływa na wynik sportowca i co się dzieje z krwią która ma zasilać mięśnie gdy temperatury tak skaczą do góry. Nie ma więc nic dziwnego w tym że było mega ciężko, a to że minąłeś się z planem tylko o kilka minut, to jest po prostu wyczyn. Takie zawody w trupa z mroczkami to dla mnie coś czego chyba jeszcze nie umiem, a może nigdy też nie spróbuję – są takie drzwi których pewnie nie otworzę, chociaż zależy to być może od motywacji. Tak czy siak – mocarz z Ciebie :D
A ja pamiętam Twoją połówkę w Zbąszyniu, którą maksymalnie na oparach, bez energii, obsuwając się za metą na ziemię – tak ją przebiegłaś. Wg mnie to też już daleko od strefy komfortu i radosnego biegania, na pewno z przesuniętą o kawałek granicą.. :)
Brawo! Ukłony! Podziwiam za wynik i wolę walki, bo warunki tego dnia naprawdę były ciężkie. Gorąco no i dmuchało tu w Wlkp :) Nie bez przyczyny w pobliżu Chodzieży jest tyle elektrowni wiatrowych ;D
Tak jak napisała Ava – rozminąć się tylko o kilka minut z planem w takich warunkach to wyczyn.
Teraz się ładnie regeneruj i zbieraj siły przed Przechlewem :)
W Przechlewie jest trasa trudniejsza i to duuużo, raczej powalczę tam o miejsce, a nie czas… :)
Porównywalna do Sierakowa, czy jeszcze trudniejsza? I masz na myśli trasę rowerową, czy biegową też? Ja w Przechlewie powalczę o przeżycie… ;)
Mówią, że rowerowa podobna, tylko zamiast pętli są agrafki, co spowalnia. Ale są pagórki. A biegowa ponoć na podobnym poziomie. No i z T1 wybieg jest bodaj pod górkę solidnie…
Miło było Cię poznać i jeszcze raz gratuluję bardzo dobrego wyniku w moim mieście mimo upalnej pogody. Mam nadzieję, ze jeszcze nieraz się spotkamy na zawodach i będę mogła znów pokibicować :)
Pozdrawiam
Gosia z Chodzieży
Mi było jeszcze milej!:) Dzięki, ogromne dzięki i do zobaczyska, na pewno:) Mi się w Chodzieży bardzo podobało i za rok będę chciał znów się pojawić:)
Najbardziej zaskakuje – albo i cieszy – mnie ta Twoja motywacja, radość i zmierzanie do osiąganych celów :) Jesteś mega pozytywnym człowiekiem, który potrafi motywować i o to w tym chodzi… :)
Gratuluję świetnego wyniku i serdecznie zapraszam do Warszawy do udziału w Biegu SGH, który w tym orku odbędzie się na 5 km i 10 km już 17 kwietnia. Walczymy o pieniądze dla dzieciaków :) Zapisać się można na stronie http://www.biegsgh.pl