Na start w City Trail on Tour namówili mnie bracia B. Zachęcali, że to fajna trasa i w ogóle warto się zmęczyć na 10 dni przed najważniejszym startem tri-sezonu. Dodatkowo okazało się, że dwóch kumpli z pracy też się wybiera, więc pojechalim. B nie mówili tylko, że będzie TAK CHOLERNIE GORĄCO! Omatulu.. zrobiliśmy z Belkiem (Matteo stchórzył i nie przyjechał!) 5 km rozgrzewki, w tym czasie wypociłem chyba z litr wody, a koszulka już nadawała się do wykręcenia. Wiedziałem, że będzie ciekawie…
Jadąc tam pomyślałem sobie, że przecież jestem dość w formie, więc życiówka to pikuś, ale w TOP10 to powinienem się znaleźć. Pierwszych kilkaset metrów pokazało, że tak nie będzie. Biegliśmy z Belą razem i byliśmy w okolicach 30. miejsca! Dżiiiiizas, jak ci ludzie wyrwali do przodu!
Pierwszy kilometr robimy w 3:37 i słyszę „Przyśpieszam!”. O jasna dupa, chyba Cię kolego pogrzało, po kilometrze chce mi się ducha wyzionąć, a Ty mówisz o przyśpieszaniu. Pozostaję przy swoim tempie… Po 2 km dochodzę do 180 uderzeń serca na minutę i mam serdecznie dość. Po 3 km przychodzi mi do głowy, by zwolnić i dotruchtać do mety. Ale po drodze są dwie super kibicki. Najpierw Milunia, a potem Ola. Wstyd przecież zwalniać przy tak fajnych kibicujących dziewczynach (BUZIAKI!!!), więc cisnę dalej. Trzymam tempo, plecy Beli nie oddalają się jakoś bardzo szybko, wygląda na to, że uda się zrobić nową życiówkę!
Pół kilometra przed metą jeszcze raz Milunia, ale będąc w okolicy tętna maksymalnego nie udaje mi się usłyszeć, co krzyczy (na pewno coś miłego!). Widzę już linię mety i zegar odmierzający czas. Wskazuje 17:45, ale do mety mam jeszcze gruuuubo ponad 100 metrów, więc szanse na złamanie 18 minut wynoszą zero. Oglądam się tylko za siebie, czy czasem ktoś nie sprintuje mi za plecami. Na szczęście nie, więc ze spokojem (choć czy przekraczając linię mety na tętnie maksymalnym można mówić o spokoju?;)) kończę z czasem 18:09, poprawiając życiówkę na 5 km o 10 sekund. Zająłem 16. miejsce na 268 sklasyfikowanych osób.

Oczywiście, że liczyłem na więcej (a raczej mniej w kontekście czasu i miejsca), ale w ponad 30 stopniach bieganie na takiej intensywności to nie lada wyzwanie dla osoby, która w tej temperaturze poci się jak prosiak podczas biegu regeneracyjnego. Za metą wyglądałem na wycieńczonego, bo od razu podbiegł do mnie ratownik, a ja tylko potrzebowałem dwóch minut by złapać oddech. „Tak się biega do wyrzygu” – powiedział przestraszonej Oli (dziękuję za wręczenie mi medalu, to było szalenie miłe:)) Bela.
A same zawody? KAPITALNE! Trasa w Lasku Młocińskim jest piekielnie szybka (nie ma żadnego ostrego zakrętu, żadnego podbiegu ani innego utrudnienia), a organizacja doskonała. Ładny drewniany medal, ciasteczko, owoce i woda na mecie – trudno się do czegoś przyczepić. Na dodatek chłopaki z pracy również machnęli świetne wyniki, więc wygląda na to, że będzie ekipa do wspólnych wyjazdów na drugi koniec miasta. I jeszcze Gosię spotkałem, a widywanie znajomych mordek to ja lubię bardzo.
Coś czuję, że to nie ostatnia moja życiówka tam:)
Wykorzystane ubranie i sprzęt:
– buty Adidas adiZero Adios Boost 2;
– skarpetki ZeroPoint;
– spodenki NewLine Imotion 2 Layer Shorts;
– koszulka NewLine Base Cool Tee z ZUK-a;
– zegarek Garmin 910XT.