„ZAMKNIJ SIĘ DZIWKO!” – zgromadzeni na początku trasy biegowej triathlonu w Przechlewie kibice musieli się mocno zdziwić słysząc z moich ust taki okrzyk. Miał on zmusić do walki lewą łydkę, która po wybiegnięciu ze strefy zmian wysłała sygnał, że oto nadchodzi skurcz brzuchatego. „Nie wiem co się dzieje, bo nigdy w życiu nie miałem skurczy na biegu!” krzyknąłem Arkowi i Łukaszowi, którzy wyrazili zdumienie widząc mnie rozciągającego się po 200 metrach biegu. Nieparlamentarny okrzyk zadziałał, bo 21,1 km dość trudnej trasy (wiatr, elementy krosowe) pokonałem w 1:33:24, nie zatrzymując się już więcej ani razu, biegnąc od startu do mety poniżej granicy strefy komfortu. Późniejsza analiza zapisu tętna (podczas zawodów go nie widziałem) pokazała, że 2/3 dystansu przebiegłem w drugim zakresie, a resztę na początku trzeciego. Choć – jak zauważył jeden z rywali – prychałem, harczałem i smarkałem jak zawsze, to czułem się bardzo dobrze. Nie było umierania, nie było cierpienia i choć mina nie zawsze na to wskazywała, to od rozciągnięcia łydki do samej mety była radość w duchu.
W Przechlewie była więc energia na to, by zagrzewać kibiców do kibicowania (niestety, niektórzy mają tak, że stoją jak kołki w ciszy i czekają na „swojego” zawodnika – udało mi się dwie takie grupki nieźle rozruszać), była zabawa na okrzyki z fantastycznymi wolontariuszami oraz przybijanie piątek z dwójką dziewczynek, które stały przy jednym z zakrętów. No i Tomek, który kibicował na końcu pierwszego kilometra i rozpoznał mnie z zawodów na orientację, ależ to było miłe! Że o pĄkibicach nie wspomnę. A, no tak, na całej trasie zatrzymałem się raz – by się im pokłonić do samej ziemi, bo na to zasłużyli!:)
Ostatni kilometr to już esencja radości ze sportu. Miałem siłę i prułem do mety, zwalniając dopiero na ostatnim zakręcie, by przybić piątki z dziewczynami i Królową BO, które tam kibicowały. I kawałek dalej by zrobić pĄpaski w miejscu, gdzie z kamerą był Rav. Ostatnie sto metrów było jednym z najprzyjemniejszych finiszów w moim życiu. Zakumulowało się we mnie tyle radości, a endorfiny tak buzowały (tak, to był ten moment!), że mógłbym swoim szczęściem obdzielić co najmniej kilkanaście osób. Jeszcze piątki z kibicami na ostatniej prostej, piona z prowadzącym imprezę Foką, i podskoki, i wyskoki, i machanie rękoma, okrzyki, śmiech, a w końcu spokojne przejście przez linię mety z bananem na ustach.

Są dni, w których ścigam się do wyrzygu i walczę do utraty tchu. Ale warto, by w planie występowały też takie dni, gdy liczy się dobra zabawa. W Przechlewie najważniejsza była ekipa, z którą pojechałem, spędzenie razem czasu, kibicowanie sobie nawzajem i radość z tego, że uprawiamy sport. Liczyły się uśmiech, wdzięczność dla kibiców i wolontariuszy oraz zabawa sportem. Jak już kiedyś pisałem, pasja i przyjemność mają wiele imion, nie zapominajcie o tym!:)
Nie było życiówki, nie było padu za linią mety i zbierania sił przez kwadrans. Po prostu poszedłem posiedzieć w basenie z wodą, potem po burgera i piwo, a w końcu wróciłem na trasę kibicować reszcie pĄpkinsów, bo niektórzy (skutecznie!) walczyli o życiówki. Biegnąc wiedziałem, że skończę nieco powyżej 4:50 i w pełni mnie to satysfakcjonowało. Chciałem znaleźć się w TOP20, wepchnąłem się tam bodaj na początku drugiej (z dwóch) pętli biegowej, a potem myknąłem jeszcze kilka osób i skończyłem 16. na 197 osób, które ruszyły na trasę. Tak właśnie miało być. Nie potrzebowałem w Przechlewie niczego nikomu (ani sobie!) udowadniać, start miał być radością z uprawiania sportu i było nią od samego początku. Cały sezon czekałem na zawody, w których będzie odpowiadająca mi temperatura, a ja dobiorę do tego taką intensywność, by zrobić dobry wynik, a jednocześnie móc się cieszyć z fajnie przygotowanej imprezy. I tak właśnie było w Przechlewie: śpiew, radość w duszy i przyjemność z tego, że płynę/jadę/biegnę. To było 4:51:08 radości!
Płynę, jadę, biegnę
Płynęło mi się komfortowo, solidne treningi z Kubą sprawiły, że wreszcie nauczyłem się kontrolować tempo. Ruszyłem dość mocno, by nie zostać z tyłu, po 150-200 metrach zwolniłem i cały czas płynąłem sobie za kimś, właściwie się nie męcząc. Po nawrotce wciąż miałem dużo siły, więc przeskoczyłem o kilka osób do przodu, potem manewr ten powtórzyłem raz jeszcze i z wody wyszedłem z czasem 36:30 (51 msc na 197 osób). W żadnym wypadku to nie szczyt moich możliwości, ale zważywszy na komfort w jakim płynąłem (miałem poczucie, że bez problemu mógłbym płynąć dalej w tym tempie) – jestem w pełni zadowolony, co zresztą okazałem pĄkibicom stojącym przy wyjściu z wody, przy których wykonałem wyskok połączony z okrzykiem „JABADABADU!”;) Dość sprawne T1, w którym wyprzedziłem dziewięć osób i na rower.
A tam też radość i śpiew na ustach. Trasa w Przechlewie jest fajna – asfalt idealny, trochę zjazdów i podjazdów, ale nie za dużo. Szkoda tylko, że wiało 35 km/h, w efekcie chwilami trzeba było mocno walczyć o równowagę bądź siłować się z wmordęwindem. Do przejechania były cztery pętle, zleciało mi jak z bicza strzelił. Ze względu na wiatr i górki nie było sensu pilnować prędkości, pomiaru mocy nie mam, więc jechałem na wyczucie. Średnia 34,5 km/h to daleko od oczekiwań, ale w tych warunkach nie muszę się jej wstydzić. Dała mi 23 miejsce na etapie rowerowym (na 197 startujących) i awans na 22 pozycję przed biegiem. Byłem w bardzo pozytywnym nastroju, to często sobie coś pod nosem śpiewałem. Momentami było to głośno i jeden z zawodników zrobił dość dziwną minę, gdy z fioletowym kucykiem na lemondce wyprzedzałem go śpiewając Happysad.
Reszta
Chyba jest w porządku
Jak kiedyś
Kiedy pisaliśmy krwią
Że od końców naszych stóp
Po końce naszych dłoni
Do końca świata, aż po grób
Że jakby coś, jakby coś to nic, to nic
Pechowa lewa noga
No dobra, musi być w tym wszystkim trochę dziegciu. Najpierw, przy wejściu do wody na rozgrzewkę, uderzyłem o coś drugim palcem u LEWEJ stopy. Adrenalina ukoiła ból i nie czułem go na zawodach, ale w niedzielę okazało się, że mam pękniętą jedną z kostek w tym palcu. Niby nic poważnego, ale przez tydzień raczej nie mogę biegać. Druga przygoda to już szczyt mojej głupoty. Oczywiście chcę być wymiataczem, więc wpiąłem buty w pedały w strefie zmian. Niestety, znów zakałapućkałem się z wkładaniem stóp w buty. Na dodatek zrobiłem to na podjeździe, co zaowocowało wywrotką. Zaliczyłem glebę nim dobrze zacząłem jechać! Był wkurw, ale szybko się ogarnąłem i pojechałem. Na szczęście skończyło się tylko na zdartym LEWYM kolanie, co jednak nie umknęło uwadze czujnych kibiców;) No i na początku etapu biegowego ta nieszczęsna LEWA łydka (trzy razy lewa noga, fatum jakieś?!). W sobotę miałem problem z chodzeniem, a mięsień był potwornie zbity i nie mogłem go nawet dotknąć. Minęło parę dni z godzinną wizytą u oswojonego fizjo w międzyczasie i jest już lepiej. To też nic poważnego, mięsień jest mocno zbity i naciągnięty, może jakieś pojedyncze włókna się naderwały, ale wymaga to tygodnia bez biegania:/
Nie byłoby w Przechlewie tyle radości, gdyby nie nasza wesoła pĄgromadka. Zadekowaliśmy się na siedem samochodów w Agroturystyce u Dorsza (raczej nie polecamy, miejsce super, śniadania smaczne, ale podejście do klienta dziwne) i była to doskonała decyzja. Oprócz w/w Bo i Rava z rodzinami byli tam jeszcze Suche Szosy, Marta i Michał, Gosia i Jędrek oraz Marysia i Krzychu, a także towarzysko Lidka, która startowała w sztafecie TRI NEGU. I jasne było, że bez grubej imprezy się nie obędzie. Na szczęście zdecydowana większość nas startowała w sobotę, więc wieczorem spokojnie mogliśmy zasiąść do biesiady. Były piłkarzyki, gra w ping-ponga (choć do stołu baliśmy się dopuścić mistrzynię województwa), obrady działaczy Związku Januszów Triathlonu, dużo się jadło, wiele piło i aż policzki bolały od śmiania się. Taka to drużyna jest! Dzięki wszystkim za obecność, mam nadzieję, że nie był to ostatni taki drużynowy wyjazd!

Primefood Triathlon Przechlewo, dystans 1/2 IM
Pływanie: 36:30; msc 51/197 (25,9%)
Kolarstwo: 2:36:11; msc 23/197 (11,7%)
Bieg: 1:33:24; msc 8/197 (4,1%)
Strefy zmian: 5:04; msc 19/197 (9,6%)
ŁĄCZNIE: 4:51:08; msc 16/197 (8,1%).
Wykorzystane ubranie i sprzęt:
– tri-strój Huub Go Poland;
– pianka BlueSeventy Fusion;
– okulary Zoggs Predator Flex;
– rower Kross Vento 3.0 z kołami PlanetX 50mm;
– buty kolarskie SIDI T-3 Air Carbon Composite;
– kask Kellys Rocket;
– buty biegowe New Balance M1980GB Fresh Foam Zante;
– pasek na numer Compressport;
– zegarek Garmin 910XT;
Żywienie:
– na rowerze rozrobione z wodą trzy-cztery żele Agisko, jeden baton Chia Charge mini, dwie połówki banana, 0,7 l izotonika, ok. 0,5 l wody;
– na biegu Power Bomba, pomarańcze, jeden żel Agisko, kilkaset ml wody.
Powyższe było najlepszym możliwym rozwiązaniem. Ani przez chwilę nie zabrakło mi energii, nie traciłem też czasu na punktach odżywczych.
God damn..jak Ty na luzie takie rezultaty robisz i ocierasz się o pierwszą dziesiątkę..jestem zszokowany:)
Mirek, to kwestia wielkości imprezy. W Poznaniu, Gdyni czy Sierakowie nie dopchnę się do takiego miejsca pewnie nigdy. Ale na małych to różnie może być. Po cichu liczyłem na jakieś pudło w kategorii w tym roku, ale jednak w Chodzieży byłem 4, a tu 8 – trzeba jeszcze potrenować. :)
Z tymi wpiętymi butami to jakaś groteska co start widzę glebę bo ludziska się nie rozpędzą na rowerze i już wpinają się w buty a tu rower staje a jak staje to gleba z drugiej strony czy jest sens wpinania butów w pedały pod względem zysku czasowego, raczej nie ile możemy zyskać 5-10 sekund. Na trasie można je odrobić 10 razy lub stracić 10x.
Zależy od długości dobiegu. W Sierakowie np. jest to daleko i faktycznie dużo łatwiej biegnie się na boso niż w butach, no i nie trzeba ich zakładać w T1. Korzyść jest na pewno, inaczej prosi by tak nie robili:)
Tam było trudno, bo był podjazd na początku. Powinienem był podjechać najpierw, a dopiero na zjeździe się zapinać. Ale z tego co widziałem, nie byłem jedyny taki głupi. Cóż, człowiek uczy się na błędach.
Pytanko Krasus jak zakupiłeś koła planetX w Polsce czy przez internet?
W Polsce, u Krzycha, http://bikeservice.com.pl/, po prawej na blogu jest logo, można się przeklikać:) Można się też powołać na mnie.
P i e k n i e !!! Szczerze gratuluje udanej zabawy, wyniku i pięknej finalizacji akcji szafa :) I to bez buraka .. zastanawiam się czy to aby nie mit ;)
Wciągałem dużo pietruszki, szpinaku i innej zieleniny, może to pomogło?;)
Strach pomyśleć co by było gdybyś miał dwie lewe nogi ;)
No fajne takie zawody bez zaciśniętych zębów tylko z bananem. Może jak zacznę więcej startować to też czasem tak będę. Zazdroszczę atmosfery, ekipy SP (musieliście się tam nieźle bawić) i ogólnego luzu. NIe zazdroszczę problemów z lewą nogą :) ps. Skoro ty wołałeś do łydki dziwko, to jak ja mam wołać do mięśnia pośladkowego jeśli zaboli? Zamknij się ty ch…? ;-)
Chamie – może być!;) Draniu, łobuzie, skur…, ch… – kreatywność nie zna granic;) Tak jak mówisz, był to piękny i radosny czas, pĄpkinsi to fantastyczni ludzie, a ten wyjazd był tego esencją. Świetny doping na trasie, wspólne biesiadowanie i dużo, bardzo dużo radości!