Kiedy kilka lat temu podczas wakacji na Teneryfie zachciało nam się pojechać w góry, w miejsce autobusowej objazdówki z tłumem wybraliśmy opcję wynajmu samochodu. Była to oczywiście decyzja dobra, bo dzięki temu, z przewodnikiem w dłoni, jechaliśmy tam gdzie chcieliśmy i zobaczyliśmy kilka genialnych miejsc. Niestety, 60-konny Punciak (wersja budżetowa – bo jak inaczej wypożyczać samochód?!) nadawał się na górskie serpentyny jak bolid F1 do przewożenia roweru, umęczyłem się więc za kierownicą jak diabli. Zamarzyłem sobie wówczas, by kiedyś po tych samych serpentynach pojeździć fajnym kabrioletem. Poczuć wiatr we włosach i mieć frajdę jak nigdy wcześniej.

Remiś lansuje hasło „If You can dream it, You can do it”. Oczywiście, że marzenia muszą być realne i w miarę zasięgu portfela, bo inaczej owo powiedzenie nie ma sensu. Bardzo chciałbym zobaczyć Ziemię z kosmosu, ale na razie jest to nierealne, wiele innych marzeń mogę jednak spełnić…

Tak, wypożyczenie kabrioleta dużo kosztuje. Nawet na dzień lub dwa. I zdaję sobie sprawę, że większości społeczeństwa na to nie stać, podobnie jak na spełnianie innych marzeń i jestem szczęściarzem, że mogę sobie na takie rzeczy czasem pozwolić. Ale wielu innych też może, a tego nie robi. Bo czy nie po to właśnie ciężko pracujemy cały rok, by spełniać marzenia? Czy nie łatwiej jest prowadzić codzienną orkę gdy ma się takie wspomnienia i kolejne marzenia na celowniku? Każdy z nas ma tylko jedno życie, warto wykorzystać parę okazji, by mieć w nim więcej radości.

Poszliśmy więc do wypożyczalni z twardą myślą, że bez fajnego kabrioleta nie wychodzimy. Skończyło się na 200-konnym silniku i automatycznej skrzyni biegów, dzięki czemu na górskich serpentynach tylko przerzucałem łopatkami biegi, a większej frajdy z jazdy to nie miałem nigdy w życiu! Bo tak naprawdę to w dużej mierze właśnie o frajdę w życiu chodzi. Tak jak sport uprawiam, bo go lubię, tak i w innych dziedzinach życia warto sobie czasem pozwolić na coś ponad stan.

Przejazd z Los Gigantes (plaża u stóp 600-metrowych klifów…) do niesamowicie położonej w samym sercu gór wsi Masca był pełen ochów i achów, oraz oczywiście przystanków na podziwianie widoków w każdym możliwym punkcie. To jednak było dopiero preludium do tego, co miało nastąpić tego samego dnia później. Kolejny cel wycieczki, Punta de Teno, to północno-wschodni kraniec wyspy z latarnią morską. Prowadzi tam tylko jedna droga, wzdłuż skał i przez dziki tunel, którego wjazdu strzeże tabliczka „Uwaga, niebezpieczeństwo. Wjeżdżasz na własną odpowiedzialność.” Czujecie ten dreszczyk emocji? Ja czuję go do dziś:) Część trasy wygląda tak, że po lewej stronie masz stumetrową ścianę skalną, a po prawej przepaść i widzisz ocean sto metrów w dole.

U celu okazało się, że przy skałach niedaleko latarni kąpie się w oceanie kilka osób. Siedząc parę metrów ponad opadającą i unoszącą się (różnica poziomów około 2-3 metry w ciągu kilku sekund – niesamowite wrażenie!) taflą wody wiedziałem, że i tego chcę spróbować, choć przyznam, że trochę się bałem. To była najbardziej niesamowita kąpiel w moim życiu! NKŚ siedziała na murku, a ja raz byłem metr pod nią, a po chwili 3-4 metry niżej, tak bujało. Aby wyjść z wody trzeba było podpłynąć do skalnej ściany podczas „przypływu” i pozostać w miejscu podczas „odpływu”, woda zostawiała cię wtedy na stałym lądzie.

Potem jeszcze niebywały zachód słońca na cyplu połączony z pokazem fal, których rozbryzgi zasłaniały chowającą się pomarańczową kulę i wydawało się, że był to najbardziej pełen wrażeń dzień w naszym życiu.

Wracaliśmy znów przez góry. Znów z otwartym dachem, z szumem wiatru we włosach i milionami gwiazd nad głową. Co jakiś czas stawaliśmy, by na spokojnie popatrzeć dookoła i w górę. A spektakl na nieboskłonie przyprawiał o zawrót głowy. Na Teneryfie nie ma smogu, w tamtejszych górach pojęcie zanieczyszczenia powietrza po prostu nie istnieje, liczba gwiazd nad nami była oszałamiająca. I znów były górskie serpentyny, znów szybka jazda w górę i w dół i w końcu lekkie rozczarowanie, gdy dotarliśmy już do autostrady.

I tak sobie pomyślałem, że to chyba dobrze, iż określenia „jeden z najlepszych dni w moim życiu” użyłem wobec dnia, który kompletnie nie miał nic wspólnego ze sportem.

2 KOMENTARZY

  1. Heh :)
    Zajebiście, że tak powiem.
    Dokładnie 2 lata temu robiłem to samo, tą samą trasą tyle, że bez cabrio :)
    Dzięki za przypominajkę! Bo miejsce jest magiczne, a smak lokalnej barraquito pitej w kawiarni w sercu Masca czuję do tej pory :)

    • Dokładnie, poziom magii jest tam niebywały! Powiem Ci, że kiedyś sądziłem, że Teneryfa to taka zwykła wyspa z dyskotekami i plażami;) Potem kolega mi powiedział, że jest inaczej i warto pojechać. No to pojechałem już dwa razy i nie ma bata, trzeci też będzie!:)

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here