Właściwie to chciałem zatytułować ten post „Ten, w którym pierwszy i ostatni raz wygrywam z Bartkiem Olszewskim”, bo przecież być na mecie przed Warszawskim Biegaczem to nie lada wyczyn i zdarza się to tylko najlepszym. Ale przypomniało mi się, że kiedyś obiecałem pewnym dwóm Młodym Damom, że powstanie post o tym jak to #ciachabiegają, a okazja była tym razem ku temu najlepsza z możliwych, bo w pierwszej edycji zawodów LumenRun sztafeta Smashing pĄpkins wystartowała w tak ciachastym składzie, że głowa mała!
Jak tylko Artur zagaił mnie, że Sport GURU robi w Parku Szczęśliwickim nieszablonową imprezę biegową, od razu wiedziałem, że muszę tam być. Organizatorzy GURU Triathlonu Warszawskiego wiedzą jak sprawić, by ludzie dobrze się bawili, przekonałem się o tym już dwa razy (pierwszy raz i drugi raz).
Viva Najpiękniejsi!
Jasnym było, że w drużynie znajdą się Marcin „Tańczący z Korzeniami” Kargol i Paweł „Mam Groźnego Psa” Choiński. Czwartym do walczyka został Marcin Wacko. Stosunkowo nowy pĄpkins, ale dusza człowiek – do tańca i do różańca! Trochę tylko za szybko biega i co wystartujemy razem, to jest kawałek przede mną. Ech. Trochę już mam tego dość, więc wziąłem go do sztafety, bo wtedy przynajmniej będziemy razem i z nim nie przegram.
Oczywiście plan był taki, by LumenRuna wygrać. Nie wiedzieliśmy tylko (podobnie jak wszyscy inni poza organizatorami) o co w ogóle będzie chodzić. Kazano nam zabrać czołówki. Na miejscu okazało się, że trasa jest oznakowana fluorescencyjnym sprayem i ma po drodze kilka „stacji”, na których trzeba będzie wykonywać jakieś zadania.
Oczywiście, jak na doświadczonych biegaczy przystało, zupełnie się nie rozgrzaliśmy. Nic, null, zero. I start – my kudłaci-durnowaci biegniemy po 4 min/km. Czułem w nogach drugi zakres z poprzedniego dnia, zatkało mi oddech i cały czas biegłem za chłopakami, rozgrzałem się dopiero pod koniec i wtedy wysforowałem się na czoło. Zabawa była przednia, bo trzeba było wypatrywać fluorescencyjnych strzałek wymalowanych na drzewach (wierzę, że ta farba jest ekologiczna) i cały czas zastanawialiśmy się o co chodzi z zadaniami. Większość była ruchowa – tu pĄpeczki (hehe), tam jakieś przeskoki albo coś. Luzik.
Umiesz liczyć, to licz na siebie
Ale jedno zadanie nas pokonało, a trzeba przyznać, że było to wyjątkowo wredne zagranie ze strony organizatorów. Otóż po wbiegnięciu na Górkę Szczęśliwicką mieliśmy do rozwiązania… zadanie matematyczne. Niby proste, coś jak 489 + 123 + 756. Ale zajęło nam ponad minutę! Dysząc ze zmęczenia każdy liczył na głos przeszkadzając jednocześnie reszcie.
Matematyczna nieudolność i brak rozgrzewki sprawiły, że ostatecznie na mecie zameldowaliśmy się z czasem bodaj 20:36, co, po odliczeniu dwóch minut za wykonanie dodatkowych zadań, dało nam drugie miejsce w klasyfikacji generalnej, o minutę za zwycięzcami. Za nami znaleźli się m.in. wspomniany na wstępie Bartek oraz Piotrek Łobodziński, czyli mistrz biegania po schodach. Oczywiście szkoda, że nie wygraliśmy, bo apetyty były, ale tego dnia liczyła się przede wszystkim dobra zabawa, a w takim towarzystwie – nie mogło jej zabraknąć. Dzięki Misie-Pysie, z Wami to i na koniec świata poszedłbym się bawić:*