CO-TO-BYŁY-ZA-DNI!!! Paru pozytywnie zakręconych ludzi postanowiło spędzić trochę styczniowego czasu w górach. Na bazę wypadową pierwszego w historii wszechświata i okolic NBR Camp (dzięki Natural Born Runners <3) wybraliśmy sprawdzony „Magiczny Domek” w Giebułtówku, z kominkiem i widokiem na Stóg Izerski. I cóż, Hjuston, mamy problem. Dwa tygodnie zbierałem słowa, by napisać coś o tym wyjeździe. Co siadłem, to po pół godzinie miałem tylko kilka zdań. Czasem jedno. Ich przesłanie było zawsze takie samo. Coś pomiędzy „Super było pobiegać, ale te 60 km po górach nie miałoby takiego posmaku zajebistości gdyby nie ludzie, z którymi pojechałem.” a „Dlaczego ja mieszkam na tej durnej nizinie w bloku zamiast w domku w górach?!”.
Lekcja 1: Najważniejsi są ludzie
W wyjeździe chodziło też o spędzenie razem czasu i poznanie się w okolicznościach przyrody innych niż „Ojapierdolęjakciężko” lub „Ile jeszcze będzie miał ten podbieg?”. Pomysł połączenia wyjazdu biegowego z towarzyskim był oczywiście strzałem w dziesiątkę. Jak realnie spojrzeć na czas jaki tam spędziliśmy, to więcej go poszło na wspólne siedzenie, gadanie, a przede wszystkim śmianie się, niż na bieganie. O tak, śmiechu to nie brakowało. Dowcip sytuacyjny i szydera osiągnęły niewyobrażalny poziom. Nie jeden raz na wyjeździe polały się łzy (ze śmiechu), a problemy z mięśniami policzków i brzucha od śmiania się były na porządku dziennym (choć chcąc być dokładnym należałoby napisać, że na porządku wieczorno-nocnym;)).
Udało się zebrać ekipę z takim dystansem do siebie jak z Gdańska w Karkonosze, takie hasła jak #onmacellulit czy #królżycia od razu wywołują poprawę humoru u osób, które widziały daną sytuację. Podobnie jak na pĄobozie w Bieszczadach poprzedniej wiosny (czytaj tu) mieliśmy do czynienia z doskonałym połączeniem aspektów sportowych i towarzyskich. Był to najlepszy początek roku jaki mogłem sobie wyobrazić. Spędziliśmy razem świetny czas i nie tylko dobrze się bawiliśmy, ale zrobiliśmy też parę dobrych treningów.
Śmiechem zanosiliśmy się grając w DixIta, przy kolejnych partyjkach w Alias (kto wie, czym się różni łoś od łososia?) czy po prostu siedząc i rozprawiając o najważniejszych rzeczach tego świata. Część osób spotkała się na wyjeździe po raz pierwszy w życiu, ale ciastka Oli, które wjechały na stół pierwszego wieczoru, na 100 proc. zawierały jakiś środek rozweselający, bo powiedzieć, że pierwsze lody zostały przełamane, to nic nie powiedzieć.
Lekcja 2: Kocham góry
Kilka razy do roku staram się być w górach i za każdym razem jest dokładnie tak samo. Już pierwsze spojrzenie na szczyty sprawia, że po plecach przechodzą mi ciarki. Ostatnio więcej po górach biegam niż chodzę, ale zawsze staram się złapać chwilę, by przystanąć i napawać się widokiem. To mogą być bieszczadzkie połoniny, rozpływające się szczyty Beskidów, czy poszarpane granie Tatr (no dobra, te kocham najbardziej). W górach czuję, że żyję. Widząc je wiem po co żyję i widzę sens codziennej harówki.
Podczas naszych górskich wycieczek często nie dawałem rady nadążyć za Belą i Grześkiem. Jasne, to nie było ściganie się i był zapas, ale żeby utrzymać ich tempo, musiałbym cisnąć poza strefą komfortu, a przecież były to wycieczki biegowe. Tak było zarówno na podbiegach, jak i zbiegach. To pokazało mi, że jeśli chcę na Biegu Rzeźnika z Belkiem powalczyć o dobry wynik (ptaszki ćwierkają o TOP15, omatkoboskobiegowo), to trzeba zaiwaniać.
Lekcja 3: Bo pić to trzeba umieć!
Plecak z bukłakiem, na rurce ochraniacz z neoprenu, a po 20-30 minutach… „Psia dupa, zamarzło!”. Na nic zdał się pro-ultra-hiper sprzęt gdy na termometrze było kilkanaście stopni mrozu, a pizgający wiatr sprawiał, że picie było ostatnią rzeczą, której się chciało. Podczas pierwszej wycieczki biegowej nauczyłem się, że zimą trzeba albo pić co 5 minut by napój w rurce nie zamarzł, albo… napój mieć w butelce. Błażej rozwalił system. Po prostu wziął plastikową butelkę po izotoniku i wlał do niej swoją miksturę (zapewnia, że niczego niedozwolonego nie wlewał!) i w pięciu byliśmy przez kilka godzin skazani na niego. Drugiego dnia pamiętałem już o regularnym piciu co kilka minut, wtedy napój nie zdąży zamarzać. Zamiast ochraniacza można też rurkę chować pod kurtką, bo ustnik zamarza zwykle jako pierwszy. Gdy będzie schowany, to jest szansa, że nie zamarznie.
Lekcja 4: Polacy robią lepszy bimber niż Kanaryjczycy
Jeszcze w temacie picia, choć już wieczornego, a nie tego za dnia…
– No to zdrowie!
– Ughrrrr! Co to jest?
– OMG, pachnie i smakuje jak klej do modeli!
– Co to k… jest?!
Z naszych fantastycznych wakacji na Teneryfie przywieźliśmy m.in. tamtejszy bimber. Cóż, przewodniczka zachwalała, że to genialny napój, a ciekawostką jest, że produkuje je mieszkająca na Gomerze… Kubanka. Majątku nie kosztował, więc drogą kupna nabyliśmy niewielką flaszeczkę. Rzadko zdarza nam się w domu pić tak mocne alkohole, więc butelczyna pojechała w góry, bo oczywistym było, że wieczorem przy planszówkach będziemy chcieli się czymś ogrzewać.
Mili Państwo, nie róbcie tego w domach. Ten bimber był paskudny! Z ręką na sercu: on pachniał jak klej do modeli! Nie wiem jak smakuje ów klej, ale mam wrażenie, że podobnie do Gomerona. No nie polecam, nie polecam. Polski bimber to jest to!
Lekcja 5: #ŻYJZCAŁYCHSIŁ
Nie wiem kiedy i przy jakiej okazji pierwszy raz użyłem tego hasztagu, pewnie na Instagramie (zapraszam!). Oczywiście, że to już było, bo pochodzi z pięknego kawałka Dżemu „Do kołyski”, ale bardzo podoba mi się w kontekście korzystania z życia. Ono daje nam tyle, ile z niego weźmiemy. Wszystko trzeba wywalczyć, na wszystko trzeba zapracować, ale warto. Warto czerpać z życia pełnymi garściami, bo mamy je tylko jedno. Główne zdjęcie tego wpisu (jestem na nich z ukochanym Słoikiem Roku 2014) najlepiej jak się da obrazuje to hasło.
Lekcja 6: Tabata dla twardzieli
Znacie tabatę? To krótki, ale wyczerpujący, ekstremalnie wręcz intensywny trening, w którym przez 20 sek. wykonuje się ćwiczenie na wysokiej intensywności, a potem 10 sek. się odpoczywa. I potem kolejne 20 sekund i tak dalej. Liczba serii może być różna, zależnie od poziomu zaawansowania ćwiczących. Można powtarzać to samo ćwiczenie lub robić różne.
W trakcie wyjazdu Bela lub Błażej (nie pamiętam który z nich, obaj są równie fantastycznymi chłopakami!) wymyślili tabatę dla największych hardkorów. Opiszę ją Wam, ale od razu ostrzegam, byście zachowali ostrożność. „Przed zażyciem skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą. Bo każdy trening niewłaściwie stosowany zagraża Twojemu życiu lub zdrowiu.”.
Pamiętajcie o porządnej rozgrzewce. Tak naprawdę to rozgrzewka ta może trwać nawet kilka godzin. Myśmy stosowali 3-4 godziny biegania po górach. Dystans 25 km z 1000m przewyższenia będzie OK. Zrobili porządną rozgrzewkę? To pora na tabatę mistrzów. Skupcie się pĄbaski, bo nie będę dwa razy powtarzał.
Zaczynamy od 20 sekund maksymalnie intensywnego, skoncentrowanego, ale to takiego do bólu, w pałę, do wyrzygu i na maksa LEŻENIA. Zamykacie oczy i bardzo, bardzo, bardzo leżycie. Tak, że ojapierdolę. Po 20 sekundach następuje 10 sekund przerwy. I powtarzamy to osiem razy. Trening jest ekstremalnie trudny, zdarzają się osoby, które w trakcie wykonywania go padały z wyczerpania już w trakcie trzeciej serii.

Lekcja 6: Tabata dla twardzieli – mistrzostwo świata!! :D
Czy też, parafrazując klasyka – „…has made my day”.
ostatnia lekcja na dobicie :D perfekcyjny artykuł
pozdrawiam :)