„Słyszałem, że należysz do faworytów” – zagaił Benek na dzień dobry. A było to wytęsknione „dzień dobry”, bo Monte Kazura przebojem wdarła się do mojego serca w sezonie 2014 i nie pojawiła się na biegowej mapie w 2015. To genialny bieg. Pięć kilometrów, które doskonale pokazuje czym jest ból mięśni, zatkanie w płucach i kompletny brak oddechu. Pozwala zrozumieć, co znaczą szaleńcze zbiegi i ciężkie podbiegi, bo ich natężenie jest niebywałe. Na tych pięciu kilometrach jest tyle przewyższenia co na prawie dziesięciu w Falenicy, około 250 metrów w górę i tyleż samo w dół.
Ale wracając do wtorkowego wieczoru…
Rozejrzałem się. Roszkowski (w jeansach, bo nie startował, ale tego na początku nie zarejestrowałem), Budnicki, Sałaciński, Dołęgowski, a przede wszystkim Bela Jr. – wymiataczy nie brakowało. Na szczęście sam Benek pojawił się towarzysko, zawsze jeden przede mną mniej. Na zmęczonych niedzielą nogach TOP5 byłoby sukcesem.

Ale skoro faworyt, to… ruszyłem z faworytami. Jak kuna rowem, jak Tommy Lee Jones w „Ściganym”, jak Stoch w 2014 w Soczi, niczym kurde Usain Bolt z bloków! Mówiąc wprost: za szybko. Wpizdu za szybko. Cisnęliśmy tak czołową grupką, ale mnie nie powinno być za tymi wymiataczami, bo nie dla psa kiełbasa. Pies chciał jednak kiełbasy spróbować.
I się udławił. Pierwsza pętla w 7:32, wiedziałem, że już jest pozamiatane. Dwa lata temu nabiegałem tu 24:52, a ten międzyczas wskazywał na około 22:30, na dodatek na utrudnionej trasie („Dojrzała i pojawił się jej trądzik” – te słowa Krzyśka najlepiej obrazują co się wydarzyło: Kazurce przybyło muld, rowów i innych terenowych utrudnień). A ja jak głupek się podpaliłem i poleciałem za mocno.
Z drugiej strony to był dzień, w którym moja głowa potrzebowała tego za mocno. To był dzień, w którym musiałem dać sobie solidny wpierdol, a trudno w Warszawie o lepszy wpierdol niż Monte Kazura.
Po pierwszym kółku od czołówki odpadło trzech zawodników, naturalnie byłem wśród nich. Próbowałem się trzymać z chłopakami, ale Daniel wyraźnie (o niebo!) przewyższał mnie techniką zbiegów i pokazał, nad czym muszę popracować. Nieźle zbiegam, ale nieźle to zdecydowanie za słabo. On w dół przemieszczał się dwa razy szybciej! Przez Rzeźnikiem muszę dopracować ten element, nie ma to-tamto. Danek pocisnął do przodu, a ja próbowałem pilnować Rafała, by mi za bardzo nie uciekł. Na ostatnim podbiegu byłem może z cztery metry za nim, ale maszyna nie miała już kompletnie mocy. Oglądałem się tylko za siebie, by czasem nie dogonił mnie następny zawodnik. Na szczęście był daleko, więc spokojnie (czyt. na tętnie bliskim maksa) dobiegłem do mety.
Szósta pozycja to niezły wynik, choć miałem apetyt na więcej. Ale życiówka tam poprawiona o 42 sekundy (przy utrudnionej trasie) to dobra wiadomość. Bardzo złą jest za to mój poziom głupoty. Przy takim doświadczeniu i znajomości trasy powinienem zacząć naprawdę spokojniej, choćby w okolicy 7:50, co dawało jakąś szansę na utrzymanie tempa i ukończenie w czasie około 23:30-23:40. Za głupotę się płaci, oby tylko ta lekcja mi coś dała. Kolejna edycja 10 maja. Znów będę miał zmęczone nogi po mocnej dyszce (Szpot w Swarzędzu), ale mam nadzieję, że mózg zadziała mi wtedy lepiej. Nie mogę się doczekać!
Stats&hints Monte Kazura 2016 #1
Wynik: czas 24:09,8; 6/111 miejsce w klasyfikacji open.
Zapis w serwisie Endomondo: kliku-kliku.
Warunki pogodowe: 15 stopni Celsjusza, wiatr około 10-12 km/h. Pochmurnie.
Sprzęt i ubranie:
bokserki Brubeck Fitness BX10380 (do kupienia w Natural Born Runners);
buty Inov8 Terraclaw 250 (do kupienia w Natural Born Runners);
skarpety Race Ultra Mid (do kupienia w Natural Born Runners);
spodenki leginsy 3/4 z Deca;
koszulka singlet Smashing Pąpkins (nie do kupienia, NIGDZIE!);
Garmin 910XT.
Jedzenie/picie:
W trakcie biegu nic nie jadłem ani nie piłem. Kwadrans przed startem pół banana.
Jaka głupota? Toż to stuprocentowy spontan był. A spontan, niezależnie od konsekwencji, zdrowy i wielce wskazany jest ;) .