– Zaraz zaczniemy panu podawać leki i wkrótce pan uśnie.
– Skoro musicie…
– Czy coś panu jeszcze potrzeba?
– Steka i dobre piwo jak się obudzę!
===
PING!!!
===
– Halo, proszę pana! Proszę się obudzić – docierają do mnie słowa pielęgniarki. Otwieram oczy, jestem w sali pooperacyjnej, na zegarze 13:00. Spoglądam w dół: noga jest. Nie ucięli z rozpędu. Cała reszta też na swoim miejscu (dzięki chłopaki za podpowiedź co sprawdzić!).
Mając w pamięci ostrzeżenia znajomych, czekam aż zacznę wymiotować. Albo chociaż zrobi mi się niedobrze. Zaboli brzuch. Albo poczuję się choć trochę kiepsko.
Nic. Ani trochę.

Wypijam należną herbatę i robię się powoli głodny. Naprawdę zjadłbym steka. Po trzech godzinach wypuszczają mnie do domu. W samochodzie zjadam wafle ryżowe, a godzinę później na stacji hot-doga. Chyba mój organizm polubił narkotyczny stan, bo żaden ze złych objawów mnie nie zaatakował.
Czy bolało?
Leki przeciwbólowe miały przestać działać po 6–8 godzinach. Spodziewałem się więc ataku bólu w kostce, trochę w niej w końcu pogrzebano. I też nic. Wieczorem, na jednej nodze, przygotowałem kolację dla Państwa BOskich, którzy zaszczycili nas obecnością w swojej podróży do Gdyni po triathlonowe pudła.
A w piątek rano wpakowano mnie w samochód i pojechaliśmy na Chudego. Tam pojawiły się żarty, że zostałem w Olsztynie oszukany – lekarz naciął mi skórę, założył szwy i zainkasował kilka tysięcy złotych ;) Ale prawda jest taka, że dr Michał Bieniecki (polecam ręcyma i nogyma!) przeprowadził artroskopię tak dobrze, że nawet dzień po zabiegu ból kostki nie przekraczał akceptowalnego poziomu. Prewencyjnie brałem przepisany mi efferalgan, ale było dużo lepiej niż się spodziewałem. Nie musiałem zarywać nocek, faszerować się ketonalem czy wyć z bólu do księżyca.
Ale słowo w słowo przestrzegałem zaleceń dr. Bienieckiego. Przez pierwsze pięć dni chodziłem o kulach. Często trzymałem nogę w górze, chłodziłem ją, brałem wszystkie przepisane leki i sumiennie wykonywałem rozpisane ćwiczenia.
Efekt? Dwa tygodnie po operacji praktycznie nie ma po niej śladu. No, malutki. Dwa krzyżyki po nacięciach – po obu stronach kostki. Która w ogóle nie boli. Chodzę normalnie i regularnie robię ćwiczenia zadane przez rehabilitanta.

Bałem się, oj bardzo!
Bólu fizycznego nie było praktycznie w ogóle. Ani w klinice, ani potem w domu. Dużo więcej było za to strachu. Trzęsę nogami przed wizytą u dentysty. Słowa „operacja”, „narkoza” i tym podobne wywoływały u mnie lęk. Do momentu wejścia do kliniki byłem spokojny, wszystko było OK. Ale gdy miałem tam pół godziny zaczekać, włączyła się mała panika. Siedziałem na krześle i robiłem pod siebie.
Bo kurde, czy się uda? Czy będzie bolało? Jak będę się czuł po narkozie? Czy dam radę pojechać na Chudego? Czy w ogóle obudzę się z narkozy? Po przekroczeniu drzwi gabinetu wszystkie moje strachy poszły precz. Zajęła się mną niezwykle miła i kompetentna obsługa.
To nie koniec
Sytuacja wygląda dziś następująco: w ogóle nie biegam i nie będę biegał jeszcze długo (z mojej perspektywy kilka miesięcy to bardzo, bardzo długo). Lekarz pozwolił mi luźno kręcić na rowerze, więc to robię, a za kilka dni wracam na basen. Mogę też pracować siłowo nad górnymi partiami mięśni („od kolan w górę” – słowa doktora), być może wybiorę się na crossfit jak trafi się dzień bez ćwiczeń, których wykonywać nie powinienem.
Wszystko to tak naprawdę po to, by spalić trochę sadła, które w ekspresowym tempie zaatakowało mnie, gdy tylko zmniejszyłem intensywność i objętość treningu w lipcu, a w końcu w ogóle go zaprzestałem w sierpniu. Nie mam jednak co na razie ciężko trenować, bo…
Kolejnym etapem leczenia nogi będzie nastrzykiwanie uszkodzonego więzadła komórkami macierzystymi. Zaplanowaliśmy to na 7 września. Po tym nastąpi trzytygodniowe unieruchomienie obiektu i to znów wiąże się z przerwą w większości treningów. Uznano, że jestem sumiennym pacjentem (może jakiś order, co? :)) i nie potrzebuję gipsu. Dostanę ortezę, która umożliwi ruch kostką w płaszczyźnie góra–dół, dzięki czemu będę mógł jako tako chodzić. Zastanawiam się, czy pozwoli mi to kręcić na rowerze przed telewizorem, a może i pływać z ósemką? Hmmm? Zapytam na miejscu :)

Co z bieganiem?
Po zdjęciu ortezy czeka mnie ciężka praca rehabilitacyjna – „odnowione” więzadło trzeba będzie wzmocnić, wraz ze wszystkim co dookoła niego. Sezon jest stracony, z tym się już pogodziłem (choć miewam chwile buntu). Jeśli zacznę truchtać w listopadzie, będzie dobrze. Na Łemko się wybieram jako support, kibic i imprezowy wodzirej. Będzie się działo ;)
Poza tym jednak mniej wesoło. Nie obronię tytułu na Buratlonie, nie zmażę plamy z ubiegłorocznego Żoliborskiego Biegu Mikołajkowego, a przede wszystkim nie pobiegnę NYC Marathon. Nie planuję też żadnego ważnego startu na pierwszą połowę 2017 r., bo ma to być rok pod znakiem jednego najważniejszego na świecie startu: debiut na dystansie ironman w Roth. 3800 m pływania, 180 km na rowerze i 42,2 km biegu. To ma być piękna przygoda i wynik petarda. Niejeden wpis jeszcze mu na blogu poświęcę, bo w związku z tym celem szykują się spore zmiany w sposobie moich przygotowań.
Zapisany jestem też na półmaraton w Barcelonie (luty), chciałbym pobiec ukochanego ZUK-a, ale te starty traktuję bardziej jako wyjazdy towarzysko-przygodowe niż cel sportowy. Na życiówki nie mam po prostu szans, trzeba sobie to powiedzieć jasno.
Jestem tu od niedawna, ale zostanę na dłużej. Zdecydowanie!
Zdrowiej Chłopie!
Dziękuję, staram się! I zapraszam na stałe :)
Tak trzymaj, myśl pozytywnie o kostce a ja jutro wystartuje za nas obu w Wolsztynie(mam nadzieje,że godnie choć temperatura ma być 28 stopni)
28 stopni. Wiele bym dał za taki luksus rok temu w Chodzieży!;) Baw się dobrze, mówią, że Wolsztyn to piękna trasa i impreza, trzymam kciuki!!
Trzymaj sie tam i o nogę i Pimpusia dbaj ;) zdrowia życzę i jak najlepszej regeneracji. Pozdrawiam
Dbam! I to jak bardzo! Dziękuję :)
Życzę zdrowia i trzymam kciuki!
Ps. Uwielbiam Cię czytać:)
Kasiu, dziękuję za miłe słowo!:)
Krasus, zdrówka !!! A 2017 jest Twoje :)
Dzięki, wierzę, że tak będzie! :)