Śniło mi się dziś, że startowałem w triathlonowej połówce. Piękny to był sen! Właściwie to sam start mi się nie śnił, tylko wynik i satysfakcja z niego. 4:31 z małymi groszami. Obudziłem się naprawdę uśmiechnięty. Z zadowoleniem wyszedłem z domu na basen i dopiero w połowie drogi uświadomiłem sobie, że to był sen. Miły, ale tylko sen. Moja sportowa rzeczywistość jest mniej radosna. Dalej kibluję.

Nie znam lepszej metody na kiepski dzień niż trening danielsowskich interwałów VO2max. 6×1000 m na dwuminutowej przerwie zabija każdego doła. Każdego! Jak biegam takie tysiączki po 3:20, to przy ostatnim mam ochotę zwrócić obiad sprzed kilku godzin. Kocham to uczucie miłością nieskończoną. Problem pojawia się, gdy biegać nie można, a dzień jest kiepski, nawet bardzo. Kiepskość dnia bierze się z wielu czynników, a jednym z nich jest właśnie… niemożność biegania. Zamknięte koło.

Kontuzja to dla sportowca spory problem w głowie. Pogodziłem się z tym, że sezon 2016 zakończyłem na początku lipca. Przecierpiałem brak walki o czołówkę na Łemko, straconą kasę na NYC Marathon i brak życiówki na połówce ironmana. Nie wygram czelendżu o drewnianą laskę z Dżołejem i nie poprawię życiówki na 10 km. I wydawało mi się, że jest w miarę OK, że sobie z tym radzę. Przecież kontuzje to normalna rzecz, zdarzają się. Można wtedy odpocząć, poczytać, pograć i potem wrócić na pełnej petardzie. Szczególnie, że w moim sportowym życiu dzieje się wielka rzecz: zaczynam pracę z trenerem, dzięki czemu do Roth będę jeszcze mocniejszy.

Ale czasem przychodzi taka chwila, że serce pęka. Czytam, jakie moi biegowi partnerzy robią treningi i mnie – przepraszam damy, ale nie znajduję innego zwrotu – chuj strzela. Ot, z wczoraj: 7 km po 4:50–5:00, 5 km po 3:40–3:45, 5 km po 4:50 i 4 km po 3:40. CUDO! Biegałbym taki trening jak szalony. Gryzłbym tartan na Agrykoli i szarpał chodnik wzdłuż Alej Ujazdowskich. Sapałbym, charczał i pluł płucami na ostatnim odcinku, a potem pękał z dumy, przybijając chłopakom piątkę. Ech.

Na co dzień jest naprawdę OK. Mogę lekko kręcić na rowerze i trochę pływać. Podciągam się na drążku, robię pĄpaski, brzuch katuję i poślady też. I ten zestaw ćwiczeń nawet pozwala się zmęczyć i poczuć ból. Ale to nic. To kompletnie nic przy dobrym treningu biegowym. Takim w towarzystwie chłopaków, po którym pada się na ryj. Po którym trzeba uklęknąć na parę chwil na tartanie, by złapać oddech i pozwolić kwasowi mlekowemu wypłynąć z nóg.

Takie scioranie się na Agrykoli z tymi dwoma wariatami sprawia mi największą możliwą przyjemność. Mógłbym tu wymienić wiele treningów, które tam razem zrobiliśmy, np. na drodze przygotowań do Półmaratonu Warszawskiego. Och, na przykład podbiegi łączone z szybkim bieganiem. Podglądając drużynę Obozybiegowe.pl, zrobiliśmy kiedyś z Belą coś takiego: najpierw bardzo mocno cały podbieg Agrykoli, potem truchtem w dół i tempem 3:20 od „rondka” do Trasy Łazienkowskiej, jakieś 300–350 metrów. To był jeden z najlepszych treningów ever.

Uczciwie rzecz ujmując, najbliższe porządne bieganie z chłopakami nastąpi w marcu, a może w kwietniu. A może maju. Przyszłego roku. Racjonalizuję sobie to wszystko. Że przecież BO i Kaśka miały znacznie poważniejsze kontuzje. Że BOska już wróciła i to z takim pierdolnięciem, że w dwa miesiące wyczesała więcej podiumów niż ja przez całe życie zrobię. Że jak Kasia wróci, to nam wszystkim kapelusze pospadają.

Ale to nie działa, w ogóle. „Inni mają gorzej” po prostu nie działa. Nie działa też nażarcie się czekoladą (przegryzaliście kiedyś nutellą słoik czekoladowych lodów od Zielonej Budki? – to też nie działa!), a paczka czipsów Lay’s pomaga na krótką chwilę. Włączam Master of Puppets i drę się w środku w niebogłosy z bezsilności. Racjonalnie umiem sobie wytłumaczyć, że wszystko jest OK. Przecież to tylko kilka miesięcy przerwy. Przecież jestem szczęśliwym człowiekiem i mam fantastycznych ludzi wokół siebie. Przede mną wiele niezapomnianych chwil i sportowych sukcesów.

To wszystko prawda.

Ale co z tego, skoro pojawiają się chwile, w których jest tak bardzo nie różowo, ani nawet madżentowo. W których liczy się „tu i teraz”. A moje sportowe „tu i teraz” jest w głębokiej ciemnej dupie i w takiej chwili nie umiem cieszyć się z tego, co będzie za rok.

1 KOMENTARZ

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here