Było lato 2009 r. Zapisałem się na Biegnij Warszawo (a może jeszcze wtedy Run Warsaw?) i wypadało się przygotować. Obułem więc jakieś adidasy (i naprawdę były to buty marki Adidas) i ze stoperem na ręku poszedłem biegać. Z jednym przejściem do marszu około połowy dystansu machnąłem pętlę po Mysiadle i Nowej Iwicznej, a po powrocie do domu obmierzyłem ją w serwisie Google Maps. Wyszło 4,2 km. Korzystałem wówczas z BLIP-a (R.I.P.) i tam, przy pomocy hasza #bieganie zacząłem katalogować swoje bieganie.

Pokonane 21 sierpnia 2009 r. 4,2 km w 23:05 (tempo 5:30) to mój pierwszy oficjalny bieg. Owszem, biegałem też, gdy mieszkałem wcześniej na Kabatach (kilka razy z kumplami, kilka razy sam – było to pewnie w 2005–2007), a nawet ze dwa razy podczas rehabilitacji po zerwaniu więzadeł w 2002 r., ale nigdy bieganie nie zostało zapisane, więc się nie liczy ;)

15 listopada 2016 r., ponad cztery miesiące po złapaniu dziwnej kontuzji kostki, wróciłem do Parku Szymańskiego. Byłem już wprawdzie po weekendowym truchtaniu po górach, ale sporo było w tym chodzenia, robienia zdjęć i w ogóle – nie sposób tego nijak porównać. We wtorek rano wyszedłem, włączyłem garmina i przebiegłem… 4,22 km.
Pierwotnie pomyślałem, że to taki „minimaraton”, symboliczny powrót do biegania, potem dopiero przypomniałem sobie, że te 4,2 km to był dystans moich pierwszych treningów (pętla była zmierzona, więc biegałem po niej).

We wtorek rano leciałem na wyczucie. Nie zwracałem za bardzo uwagi na tętno ani tempo. Ot, pobiec w miarę spokojnie do parku, zrobić tam kilkaset metrów i wrócić. Nie było z tego takiej przyjemności jak z wizyty w Beskidach, bo przecież góry to góry. Ale była frajda, nie ma co ukrywać. Ja po prostu lubię biegać. Nie ma co obecnie zwracać uwagi na formę, bo jej nie ma i szybko nie będzie.

Cele na 2017 r. są inne niż bicie życiówek biegowych. Jeśli uda się tę na 10 km poprawić, to nie będę płakał, ale najważniejsze jest, by 9 lipca jak najmniejszym kosztem przepłynąć 3,8 km, potem szybko przejechać 180 km, a w końcu pobiec maraton na miarę możliwości. Nic innego się nie liczy w moim sporcie na 2017.

PS A wiecie, ile zajęło mi pokonanie tego 4,22 km? 23:04. O sekundę mniej niż w sierpniu 2009 r., historia zatoczyła koło!:)

4 KOMENTARZY

  1. Super! Z chęcią przeczytałbym podobny wpis o Twoim pływaniu, z jakimiś czasami i dystansami. Takie teksty to super motywacja!

  2. Cóż, tak sobie ostatnio częściej niż zwykle czytam twoje wpisy, bo kojarzą mi się z moją sytuacją. ;) Ja swoim pierwszych kilometrów w 2008 roku (chociaż w sumie już w 2006 roku przebiegłem półmaraton, ale potem była długa przerwa ze względu na rozwalone kolano, więc się nie liczy) też nie zapisywałem, ale wiem, że tak wolno, jak teraz, po ponad 10 miesiącach walki z tym zakichanym Achillesem, na dodatek jeszcze biodrem i plecami, jak się okazało, nie biegałem absolutnie nigdy. :) Nigdy, nigdy. :) Pod względem tempa jestem w wielkiej i bardzo ciemnej d.. Jednak mam to samo co Ty – mam wielką frajdę, że mogę już coś pobiegać. Nawet leśny marszo-bieg daje radochę (może dlatego, że to właśnie w lesie). :) I już od dawna nie mam żadnych celów czasowych na 2017. Jak wyleczę to dziadostwo, to pewnie z rok mi zajmie powrót do formy, którą mam nadzieję, że Ty znajdziesz dużo szybciej, bo jednak IronMana tak z biegu się nie zrobi w limicie. :))

    • Kurde, bo warto walczyć o to, by znów móc robić to, co naprawdę lubimy. Praktycznie z każdej kontuzji można wyjść, potrzeba cierpliwości i pracy oraz wiary w to, że wszystko będzie dobrze. I tak jak mówisz – radochę daje wtedy wszystko, łącznie z marszobiegiem po lesie. Forma to rzecz przejściowa. No jasne, że jest ważna, wręcz bardzo ważna, ale kluczowe jest, byśmy mogli robić to, co kochamy :)

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here