Znacie takie powiedzenie, że najgorszy plan treningowy to ten zrealizowany w 100 procentach? O ile w listopadzie byłem prymusem realizującym wszystko (do poczytania tutaj: KLIKU KLIKU), to wiem już, że w grudniu nie pyknie. Co właściwie jest dobrą wiadomością, bo oznacza, że mój plan treningowy będzie dobrze zrealizowany – z dziurą.
Trudne dni mają to do siebie, że jak tylko człowiek jakimś niewiarygodnie szczęśliwym zbiegiem okoliczności umknie przed wygrzmoceniem się spowodowanym potknięciem o kłodę, która diabli wiedzą jak zmaterializowała mu się pod nogami, to nagle dostaje cieniutką gałęzią prosto w pysk.
W ekstremalnych sytuacjach plaszcząca po pysku gałązka miewa kolce zostawiającą na policzku romantyczną szramę. A to wcale nie musi być koniec! Patrz dokładnie pod nogi, bo za chwilę spotkasz kałużę z kruchym lodem i przeszywająco zimną wodą pod nim.
Mógłby człek przecież przysiąc, że lato jest, albo wiosna co najmniej. I skąd tutaj zamarznięta kałuża, skoro nawet deszcz nie padał? Ale co mu z takich przysiąg?
Ja też mógłbym dziś przysiąc, że do torby basenowej wkładałem kąpielówki. Bo przecież wszystko inne włożyłem i mam! Ale gdy w szatni WUM-u wyjąłem z plecaka rozpadającą się już torbę z logo IM od Nat (szpanuję tym barcelońskim ajronmenem, a przecież nie brałem udziału), poczułem smród porażki. Jeszcze raz przegrzebałem zawartość torby. Nic. Kąpielówki zostały w domu.
A wiecie co było najlepsze? Ja się autentycznie z tego faktu ucieszyłem. Choć Marcin podpowiedział, że przecież sklepik jest czynny, to ja z uśmiechem na ustach ubrałem się i pojechałem do domu, zahaczając po drodze o Żabkę.
Wciąż uważam, że trening musi zostać odbyty, ale czasem życie z tą dewizą wygrywa.
A już myślałem, że tylko ze mnie taki gapa co gaci na basen zapomina… :)