Pomyślałem sobie dziś, torując akurat w śnieżnym puchu ślad w jednej z malowniczych alejek mojego ulubionego Parku Sowińskiego, że ta wiosna i to lato, co to nadejdą już niemalże lada chwila, to będą nasze. No nie ma bata, będą!

Bo przecież jak ten cały śnieg wyschnie (stopiwszy się wcześniej i zamieniwszy w paskudną błotną breję, której chyba nawet najwięksi optymiści i miłośnicy planety Ziemi nienawidzą), ów śmierdzący smok odleci, a my zrzucimy z siebie te wszystkie kurtki, te kamizelki (uwielbiam tę nową od Newline’a!, te merynosy, te ciepłe bluzy i buffki, założymy w końcu na nogi szybkie asfaltowe Zante (tęsknię!), to będziemy zapierdzielać jak rakiety jakieś (bardzo serdecznie pozdrawiam i ściskam naszą pĄrakietę! :*).

To musiał być luty ubiegłego roku, bo pomieszkiwałem podówczas u Kargolka na Gierymskiego. Zaplanowaliśmy z BB trening progowy na „pętli Belowskich” (nic wielkiego, ot szybkie i płaskie 2,5 km w okolicy Łazienek i Parku Ujazdowskiego, ale to właśnie tam wypracowałem wszystko, co miałem w ubiegłym sezonie), lecz nim dotarłem na punkt zborny, miałem już serdecznie dość. Temperatura powietrza bujała się w okolicy zera, deszczem pizgało poziomo i po kilometrze byłem mokry do cna. Ale byliśmy umówieni, a Rzeźnickiego Partnera się do wiatru przecież nie wystawia.

Meta Półmaratonu Warszawskiego / fot. Sportografia.pl
Meta Półmaratonu Warszawskiego / fot. Sportografia.pl

Zrobiliśmy ten trening. Nie pamiętam, czy było to 4 x 2,5 km, może 4 x 3 km, a może 3 x 4 km. Pamiętam za to, że w jego trakcie deszcz zamienił się w śnieg, a potem w deszcz ze śniegiem, a wielce prawdopodobne, że na końcu znów padał sam śnieg. A może sam deszcz? Pamiętam, że nawet samochodom Alejami nie chciało się jechać, ludzie za kierownicami służbowych skód wyglądali jakby mieli dość życia. A myśmy cisnęli swoje.

Jak dziś pamiętam chwilę, gdy złapaliśmy jeden rytm oddechu i kroku. Było w tej chwili coś magicznego. Co jakiś czas powietrze przecinała tylko rzucona w próżnię „k…” albo „jeszcze tylko kilometr”. To wtedy pojawiły mi się myśli, że TO się może udać.

I potem przyszedł Półmaraton Warszawski i się udało połowicznie (bo ze względu na chorobę, BB nie pobiegł i udało się tylko mnie). I potem był Bieg Rzeźnika. I to był Ten Dzień, gdy udało się najbardziej jak tylko mogło.

Brnąwszy dziś rano uliczkami warszawskiej Woli w poszukiwaniu kawałka odśnieżonego chodnika celem zrobienia przebieżek 10 x 100 m / 100 m pomyślałem, że chciałbym to samo co powyżej napisać za rok. Tak jak dziś pamiętam finisz Rzeźnika: krzyk Dżołejka „Mają to, mają to!!!”, nasze siedem pĄpek przed linią mety i uścisk wzruszonej do łez Oli za nią, tak chciałbym za rok wspomnieć Roth.

Raz jeszcze ujrzeć w głowie obejrzane z bólem tyłka na trenażerze seriale i połączyć je z chwilą, w której ze łzami w oczach wpadam w Roth w ramiona bliskich, a także ze stuprocentową satysfakcją, że się udało.

2 KOMENTARZY

  1. Fajnie napisane! Od jakiegoś czasu czytam Twoje wpisy, kojarzę Cię z zawodów, a od kiedy okazało się, że obaj zaczynamy trening z tą samą trenerką, podglądam Twoje poczynania regularnie. Cel podobny, wprawdzie u mnie będzie to Poznań, czyli trochę wcześniej, ale trening jak widzę mamy ułożony podobnie więc zawsze dodatkowa motywacja jest. No i wszystko wskazuje na to, że spotkamy się w Portugalii:) Pozdrawiam i życzę powodzenia!

    • No proszę, to udanych treningów!:) Z tym że w Portugalii się nie spotkamy, bo ja nie jadę, wybieram się za to do Szklarskiej na majówkę na pewno :)

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here