Teraz jestem duży i wiem,
że w życiu piękne są tylko chwile,
dlatego czasem warto żyć,
dlatego czasem warto żyć…
Dżem, Naiwne pytania
„Ja czekałam długo i cierpliwie. I codziennie sprawdzałam i nic. NIC. Więc teraz już domagam się tekstu na blogu na temat tegorocznego ZUK-a. Notka o zeszłorocznym jest moim ulubionym biegowym tekstem w całym internetowym wszechświecie. Czytałam ją milion razy, zwłaszcza jak dochodziłam do wniosku, że to całe bieganie o kant dupy potłuc najlepiej, bo miałam akurat za sobą sto strasznych dyżurów. Bawi, wzrusza, ciekawi, motywuje. A w tym roku nic? NIC??? Ja tu się domagam, ja żądam, ja znam swoje prawa!!!”
Kiedy miła czytelniczka wysyła takiego desperackiego maila, to wiesz już, Krasusie, że trzeba wziąć dupę w troki i napisać. Bo ludzie chcą. Bo warto, bo oni to naprawdę czytają. No i trochę obciach, że minął miesiąc, a relacji brak.

Jak więc na tym ZUK-u było? Było niecodziennie, bo było inaczej niż zawsze. Spokojny i towarzyski bieg jako zając z pĄrodzinką pozwolił mi inaczej spojrzeć na ultra.
Nie sposób napisać epickiej relacji z biegu, w którym nie osiągnąłem wyniku, w którym się nie ścigałem, a raczej skupiłem na pomocy innym. Nie miałem mroczków przed oczami, choć przyznaję, że ciężkie momenty bywały. Parę razy miałem ochotę pierdyknąć cały ten odjeżdżający spod butów śnieg w cholerę. Gdy napieraliśmy bokiem stoku tak, że jedna noga była wyżej, a druga niżej, kląłem na czym świat stoi. Bolały pachwiny, bolały lędźwie i miałem dość. Ale przecież głupio tak dziewczynie powiedzieć „Ej no, ja już nie chcę, schodzę z trasy, biegnij dalej sama”, więc się ogarnąłem i pocisnęliśmy, doganiając synusia z Rzeszowa.
Chwila druga *
Gdzieś za Szrenicą, koniec jakiegoś podejścia. Po horyzont biało, piękna zima w Karkonoszach tego roku. Może wreszcie Śnieżkę w całej okazałości zobaczę? Na zdjęciach z rekonesansu wyglądała niesamowicie. W ubiegłym roku (relacja – KLIKU-KLIKU) cisnąłem tu ostro, wyprzedzając sporo osób. Pot zalewał oczy, a oddech daleki był od miarowego. Dziś jest inaczej. Na naszej trasie znikąd pojawia się dwójka wolontariuszy, tu trasa skręca w lewo. Spodziewam się „W lewo!”, a słyszę… „Nalewka, pigwówka! Pyszna pigwówka! Kto chce, kto chce?”. A po chwili „O, pĄpkinsy, oni na pewno będą chcieli!”.
No i chcieliśmy, bo kto by odmówił takiego napoju dobrym ludziom na trasie? Dwa łyki Ala (bo wiadomo, że kobiety przodem), dwa Robciu i dwa ja. I dalej w drogę, pĄdrużyno.
Chwila trzecia
Szczyt Śnieżki. Jak zwykle zimno i wieje, choć w porównaniu do tego, co było rok temu, to najwyższy szczyt Karkonoszy obszedł się z nami łaskawie. Co tu się działo w 2016… Pamiętam tylko łydki Beloskiego przede mną. Myślałem, że tam sczeznę, twarz na wpół zamarznięta, zgrabiałe dłonie i palenie w mięśniach. Ale jedno się nie zmieniło. Na samej górze znów czeka na nas tata Tomka Kowalskiego. Każdemu zawodnikowi przybija piątkę, z każdym zamienia kilka słów i kieruje dalej „do żółtej kamizelki”. Wzrusz, bo ZUK to nie jest po prostu bieg. To są zawody robione w jakimś celu.
Chwila czwarta
Sobotni wieczór, DW Mieszko. Parę minut przed snem wracam na dół po bluzę, która została przy stoliku. Przy schodach stoi jakiś chłopak, uśmiecha się do mnie i zagaduje. Że czyta bloga, że kibicuje, że od kilku lat nie biega, ale został ratownikiem, bo chce pozostać w światku biegowym.

Chwila piąta
Zawsze mam ogromny podziw dla wolontariuszy na imprezach sportowych, ale ci na ZUK-u przechodzą samych siebie. Śnieg, zimno, a oni robią wszystko, by każdy z nas poczuł się wyjątkowo. Z taką samą troską zwracają się do czołówki, jak i tych, którzy poruszają się na drugim końcu stawki. Punkty odżywcze na ZUK-u to mistrzostwo świata i okolic. W 2017 r. tytuł „numeru jeden” dostają chłopaki stojące na nieplanowanym punkcie w Kowarach. Mieli tylko jedną rzecz: coca-colę.
Chwila szósta
Na zejściu (tym razem nie był to zbieg) ze Śnieżki gleba. Mocny skurcz w łydce i łzy w oczach. Nie mija więcej niż pięć sekund, a pierwszy z tyłu zawodnik zatrzymuje się i z wyciągniętą ręką pyta, czy może jakoś pomóc. Kolejna osoba też stanęła (ledwie się przy tym nie przewracając), by pomóc. Oby Wam się dobrze powodziło, chłopaki!

Chwila siódma
W moim prywatnym rankingu „ulubionych linii mety” Zimowy Ultramaraton Karkonoski jest w ścisłej czołówce. Czy przybiegasz pierwszy, sto siódmy, czy dwieście osiemdziesiąty, zostaniesz przyjęty jak mistrz. A Patyczak na mikrofonie to dla mnie maestria. Nigdzie, zaprawdę powiadam Wam, NIGDZIE nie ma takiej mety jak na deptaku w Karpaczu. Trudno się tam dostać (w sensie na listę startową), ale naprawdę warto. I niech sobie jojczą niektórzy, że za drogo, że to, że tamto. Przecież nikt Cię, baranie, nie zmusza.
* A gdzie chwila pierwsza? Pewnych rzeczy nie trzeba pisać. #ktobyłtenwie
A autorem wszystkich zdjęć we wpisie jest Marcin Mondorowicz, czyli pĄbiegający Foto (można polubić na Fejsie!)
