Mogłem mieć wtedy osiem lat, może dziewięć, ale nie sądzę, by więcej. Od naszego bloku (Browarowa 9 – cóż za zacna nazwa ulicy! Uwierzycie, że obok są Piwna i Żytnia?) w stronę ulicy chodnik prowadził lekko w dół. Tam na dole, po drugiej stronie ulicy, był kiosk, w którym mama kupowała mi gazety i komiksy.

Swoją drogą, fakt pozbycia się niemałej kolekcji Spidermanów, Kajko i Kokosza i reszty do dziś uważam za jeden z największych błędów w życiu. Ale nie o komiksach, a o górce miało być. Dziś widzę ją jako „lekko w dół”, ale wtedy była to stromizna jak ta lala. Miała dobre 150 metrów długości i pewnie z 1,5–2 proc. nachylenia.

W ostatniej klatce naszego bloku, od strony parkingu, mieszkał dwa lata starszy Tomek. Miał niebieskiego składaka sprowadzonego chyba zza zachodniej granicy. Cudo techniki – w porównaniu do tego, co było w Polsce, to było prawdziwe cudo! Ale sam składak (koła 20 cali) to nic, bo na kierownicy bicykla był licznik. Taki z linką, która szła do przedniego koła i na podstawie liczby jego obrotów licznik wyznaczał prędkość i mierzył dystans.

Takie gówniarstwo jak ja mogło jedynie pomarzyć o tym, by przejechać się tym rowerem i sprawdzić, ile da się wyciągnąć na górce. Siadaliśmy w szczycie bloku na trawie i obserwowaliśmy, jak starsi robią testy prędkości wehikułu marzeń. Niewiarygodnym zbiegiem okoliczności każdy kolejny zjazd był szybszy, a na podstawie ruchu wskazówki (takiej analogowej, jak w liczniku samochodowym) chłopaki potrafili wskazać maksymalną prędkość, jaką rozwinęli, z dokładnością do dziesiątych części kilometra na godzinę. Cuda!

Dziś jazda bez zapisu w garminie się nie liczy, a Strava wskaże co do sekundy czas przejazdu segmentu oraz średnią i maksymalną prędkość. Ach, co to były za czasy.

Swoją drogą, mój zasięg jazdy rowerem kończył się wówczas na okrążaniu kilku bloków. Promień terenu, po którym się przemieszczałem, nie przekraczał 200-300 metrów, a tak naprawdę zdecydowana większość to była jazda wokół i naszego bloku, bo tak było bezpiecznie. I na takich pętelkach potrafiliśmy z ekipą nakręcić w ciągu dnia 25–30 kilometrów (a co, po jakimś czasie miałem swój licznik!). Czy naprawdę kogoś dziwi moja miłość do jazdy po dziesięciokilometrowej pętli na Gassach?

6 KOMENTARZY

  1. Haha pamiętam parking u mnei na osiedlu – 100 metrów po owalu …. kręcilismy tam tak samo po 20-30 km dziennie :D uroniłem łezkę na wspomnienie … nie mieliśmy licznika, ale długość mierzyliśmy krokami a później ilość obrotów wokół parkingu :) teraz stravy srawy garmiuny srarminy … ale pozostało jedno – radość z wsiadania na siodełko i przemierzania kilometrów.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here