W jaki sposób w jednej relacji połączyć tak cholernie sprzeczne i różne uczucia, jakie targają mną po debiucie na pełnym dystansie w Roth? Jak zestawić, akapit przy akapicie, opowieść o magicznym podjeździe na Solar Berg z tym cholernym niedosytem związanym z wynikiem? Jak opisać Wam euforię finalnych dwustu metrów po stadionie, całusa na ostatniej prostej i spokojne wejście na metę, gdy w głowie wciąż kołaczą słowa, które sam wypowiedziałem: „złamanie 10 h to oczywistość, celuję w 9:30”.

Czy dałem ciała w poprzednią niedzielę?

Tak myślałem przez pierwszą dobę po zawodach: dałeś ciała, Krasusie! Powinieneś cisnąć mocniej. Szybciej! Ale potem organizm pokazał mi, że (poza chyba pływaniem) to ja ani jednego procenta mocniej cisnąć nie mogłem, bo nie było z czego. Pomijam fakt chodzenia jak pokraka (o wysiadaniu z samochodu na stacjach podczas podróży powrotnej w poniedziałek mógłbym napisać książkę „Cierpienia niemłodego Krasusa”!) i ogólnego bólu wszystkich (ale to wszystkich, bez ściemy!) mięśni ciała.

Do czwartku rano miałem gorączkę, a na myśl o jakimkolwiek wysiłku wzdrygało mnie od dużego palca u stóp po koniuszki uszu. Gdybym był elfem i miał takie podłużne wysokie uszy, to górna końcówka drgałaby mi jak ręka paralityka. A jak na ulicy zobaczyłem stojak z miejskimi rowerami, to myśl o wypożyczeniu jednego uciekła z prędkością sokoła wędrownego w locie nurkowym. Prawda jest taka, że w niedzielę ciała nie dałem. Wręcz przeciwnie. Wycisnąłem z siebie, ile się dało, podkręciłem, dokręciłem i dotarłem do mety.

Kto i kiedy dał więc ciała?

Prawda jest taka, że – choć nie w niedzielę – to dupy i tak dałem, ale wcześniej. Na etapie planowania i snucia marzeń. Z informacji spływających do mnie wyselekcjonowałem tylko te optymistyczne i na ich podstawie zbudowałem swoje oczekiwania co do tego startu. Zbagatelizowałem ostrzeżenia Olgi i kilku innych doświadczonych osób. Dałem się nabrać tym treningom, które się świetnie udały, a wyparłem z pamięci te, na których było gorzej. Jako to ja nie byłem fafarafa! Z rzeczywistymi możliwościami mojego organizmu miały te oczekiwania wspólnego tylko trochę, a gdy nałożymy na to tropikalne warunki w Roth (na początku lipca, no paczaj pan, kto by się spodziewał 30 stopni?), to jasne jest, że tak naprawdę 10:06:54 to jest całkiem dobry wynik. Muszę tylko się z tym pogodzić, a póki co udało mi się to tylko po części.

Faktem jest jednak, że w księgach zostanie debiut w 10:06:54 i nic tego nie zmieni. To nie jest czas na miarę moich ambicji. Zabrakło mi mądrości i doświadczenia. Zabrakło ikry, by w dość komfortowych warunkach etapu pływackiego mocno trzymać jakieś sensowne nogi, zabrakło pokory, by wolniej zacząć maraton, zabrakło doświadczenia i zimnej głowy, by na rowerze bardziej pilnować pozycji oreo. Z 214 W znormalizowanej mocy powinno chyba jednak wyjść więcej niż 35 km/h, bo choć trasa jest pofałdowana (1200 m w górę), to bardzo szybka i sprzyjająca dobrym wynikom. Przede wszystkim zabrakło pokory wobec długiego dystansu. Choć trenowałem ciężko, to byłem zbyt pewny siebie, za dużo chciałem.

Warunkami pogodowymi nie ma się co bronić, bo dla wszystkich były takie same i wśród ok. 3000 mężczyzn na starcie uplasowałem się dopiero na 326. pozycji. Debiut jest tylko jeden, mój zostanie taki, a nie inny, trzeba zakasać rękawy i zapieprzać dalej, bo choć Roth jest genialną imprezą, to świat się na nim nie kończy. 10:06:54 to statystycznie niezły wynik, nie od razu Żnin zbudowano, odebrałem solidną lekcję pokory od ajronmena i to zdecydowanie nie jest ostatnie, co mam do powiedzenia w tym temacie.

DATEV Challenge Roth 2017 – statystyki i wskazówki

Czas 10:06:54
Miejsce: 326. na 2967 na starcie (mężczyźni) – 11%; 66/493 na starcie (kategoria M35–39) – 13,4%
Pływanie: 1:17:39, średnie tempo 2:03/100 m (miejsce 1567/2967 – 52,8%, klik do Endomondo;
Strefa zmian T1: 2:54 (miejsce 517/2967 – 17,4%);
Rower: 5:08:26, średnia prędkość 35 km/h, znormalizowana moc 214 W (miejsce 361/2967 – 12,2%), klik do Endomondo;
Strefa zmian T2: 3:54 (miejsce 1448/2967 – 48,8%);
Bieg: 3:34:04, średnie tempo 5:04 min/km (miejsce 232/2967 – 7,8%), klik do Endomondo.

Tłumy kibiców na trasie pływackiej, czegoś takiego, to ja jeszcze nie widziałem!
Tłumy kibiców na trasie pływackiej, czegoś takiego, to ja jeszcze nie widziałem!

Wykorzystane ubranie i sprzęt (wraz z komentarzem):
– tri-strój Huub Dave Scott Long Distance Suit Patriot POLAND – niedawno kupiony, świetny. Wkładka oczywiście skromna i po 4 h roweru czułem już dupsko, ale dało się jechać i podczas biegu już było OK. Strój jest bardzo oreo, nic nie furkocze, nie lata, no i podobno dobrze w nim wyglądam ;)
pianka Zoggs FX1 – chwaliłem już ją wiele razy i nadal jestem zachwycony. Świetnie się układa i turboszybko zdejmuje!
okulary Zoggs Predator Flex – pływam w takich od początku „kariery”, pasują!
– rower: Cervelo P3; koło P: śmigło Corima, T: dysk Corima, szytki Continental – choć średnia prędkość to zaledwie 35 km/h, to uważam, że zabranie tego zestawu kół było dobrą decyzją. Dysk Corimy jest bardzo lekki, na podjazdach nie ciążył jak np. RON w Sierakowie, a na długich łagodnych zjazdach Alien i Predator kręcili się jak szaleni. No i jak wyglądał… ;) Gdy staliśmy z BO w kolejce do oddania rowerów do T2, to za Alienem i Predatorem oglądał się dosłownie każdy! Jedyny minus – gdy mocniej zawiało, to potrafiło przesunąć po szosie o metr, ale podczas pięciogodzinnej jazdy zdarzyło się to dwa razy. Widziałem zawodników na wysokich stożkach, którymi również rzucało.
– buty kolarskie SIDI T-3 Air Carbon Composite
– kask Bontrager Ballista
buty biegowe New Balance MZANTBB2 Fresh Foam Zante v2 – stare dobre Zante. Pierwszy raz na nogi założyłem je dwa tygodnie przed startem, pobiegałem kilka razy i już. Sprawdzony model butów to najlepszy możliwy!
– zegarek Garmin 910XT – Januszek zapomniał ściągnąć zegarek z roweru, dobrze, że w T2 miałem zapasową 310-tkę Bartka, więc z innym zegarkiem płynąłem i jechałem, a z innym biegłem.

Picie i jedzenie:
– na 2,5 h przed startem bułka z szynką i serem, druga na słodko z dżemem. Przed startem jeszcze kawałek banana
– w T1 miałem kolejną bułkę – z żółtym serem i dżemem. To była absolutnie genialna decyzja! Wychodząc z wody czułem lekki głód. Bułkę schowałem pod tri-strój i ruszyłem na rower. Gdy tylko porządnie się na nim usadowiłem, wyciągnąłem bułę i zjadłem drugie śniadanie :)
– dodatkowo na etapie rowerowym zjadłem trzy małe batony Chia Charge (czekały na mnie w torebce na ramie), a w jednym z bidonów za siedzeniem wyciśniętych miałem 13 żeli Huma o smaku lemoniady. Zostało trochę na dnie, może jeden, może dwa żele, zatem zjadłem 11–12 sztuk. W żelach rozpuściłem jeszcze kilka kapsułek HydroSaltu, bo bardzo bałem się odwodnienia
– w drugim bidonie za siodełkiem miałem izo, po wypiciu go, bidon wyrzuciłem i na punktach dobierałem kolejne
– bidon na kierownicy (Xlab Torpedo – polecam!) wypełniony był wodą z rozrobionymi elektrolitami Nuun. Kolejne tabletki do rozrobienia miałem schowane w torebce na ramie i na punktach brałem wodę, wlewałem w bidon i wrzucałem tabletki. Świetne rozwiązanie.

Bidony za siodełkiem to super rozwiązanie, a wyciśnięte żele w jednym z nich - jeszcze lepsze:)
Bidony za siodełkiem to super rozwiązanie, a wyciśnięte żele w jednym z nich – jeszcze lepsze:)

Odżywianie na rowerze oceniam na piątkę – nie pojawił się energetyczny zjazd, wszystko wchodziło ładnie. Na punktach odżywczych, oprócz uzupełniania zapasów picia, obficie polewałem się wodą, co pozwalało trochę się ochłodzić.

– na etap biegowy zabrałem osiem żeli (sześć Huma i dwa Honey Stinger) i wszystkie zjadłem. Dodatkowo uzupełniłem to pastylkami Dextro, które naprawdę robią robotę. Zapodajesz takową pastylkę do pyska i energia z tego uwalnia się niemal natychmiast. Nie ma jej wiele, traktuję to jako uzupełnienie żeli i innego jedzenia, ale działa natychmiast i to jest super. Oprócz tego na punktach jadłem małe porcje owoców (arbuzy, pomarańcze, banany). W ostatniej godzinie miałem już dość, ale tu nie ma co wybrzydzać, trzeba jeść, więc po prostu wpychałem w siebie żel i popijałem wodą.
– oprócz wody, z punktów piłem dużo coli i izotoniku.

Odżywianie na etapie biegowym oceniam również na piąteczkę. Od początku do końca równo jadłem, choć pod koniec było to już wpychanie w siebie. Ale szło :) Zawody ukończyłem bez energetycznego zjazdu, bez odcinki i bez głodu.

Jedyna rzecz, jakiej nie rozumiem, to sikanie. OMG! Sikałem tuż przed startem. Sikałem w T1. Sikałem trzy razy na rowerze. Sikałem w T2. Sikałem trzy lub cztery razy podczas biegu. Nie wiem, nie znajduję wytłumaczenia… Być może zadziałał tak na mnie niesprawdzony wcześniej izotonik, a może po prostu był taki dzień i nie ma co rozkminiać.
Nie wiem, na ile tak częste odcedzanie kartofelków wpłynęło na mój finalny wynik.

Pianka super, ale bez sikania się nie obyło;)
Pianka super, ale bez sikania się nie obyło;)

Podejrzewam, że na etapie biegowym była to po prostu już wymówka, by się na chwilę zatrzymać. Ale wcześniej? Nie wiem. Ale tak naprawdę, czy ma to jakieś znaczenie?

Cały ten wynik, sekundy, waty, kilometry i wszystkie inne liczby, co w annałach historii zostają, to jest jednak pikuś. To jest absolutne nic przy tym, co przeżywa człowiek startujący w Challenge Roth. Niech mnie gęś kopnie i chudy byk wyrucha, jeśli to nie jest najwspanialsza i najlepiej przygotowana impreza sportowa, jaką świat widział. Z najbardziej zajebistymi kibicami i wolontariuszami pod słońcem. Można by godzinami wymieniać detale sprawiające, że czujesz się tam mile widzianym gościem, ale tego, co poczujesz podczas podjazdu na Solar Berg, opisać się po prostu nie da. Ludzie, odkładajcie złote monety, pilnujcie zapisów, bo każde poświęcenie jest warte tego startu.

Opisać to wszystko jest naprawdę trudno, ale spróbuję, podobno niektórzy chcą to przeczytać.

Solar Berg – najlepszy podjazd świata

Jest 65. kilometr trasy. Wciąż jest flow i radość z jazdy. Przecież tak naprawdę to początek zawodów, mam za sobą raptem trzy godziny wysiłku. Wyprzedzam jednego zawodnika po drugim, z różnych kategorii, a najwięcej radości mam, widząc tych, co mają podobny do mojego numer startowy, bo wiem, że ruszyliśmy razem, a teraz to ja jestem z przodu. Jadę podśpiewując sobie Alive Pearl Jamu, potem Macarenę, a w końcu Witkowe Ja się w tobie zakochałem. Cóż za repertuar, godny debiutu na pełnym dystansie!

Jadę więc sobie z tym Pearl Jamem, czy inną Macareną i…

Pojawiają się ludzie i hałas. Rwetes, jakiego chyba nie słyszałem w życiu. Coraz więcej ludzi. Jeszcze więcej. Piszczą, krzyczą, walą kołatkami, trąbkami i czym tylko się da. Widzę, że asfalt mi się kończy, bo kibice stoją na całej ulicy! Zbliżam się. Oni się rozstępują, ale tylko na tyle, bym się między nimi zmieścił. Z każdej strony dobiega mnie jakiś dźwięk, każdy jeden kibic próbuje dać coś od siebie, jedni uderzają po plecach dmuchanymi pałkami, inni wyskakują przed rower, by zrobić „RRRRRRRAAAAAAAA!!!”, kolejni po prostu robią największy hałas, jaki potrafią. Oczy robią mi się wilgotne, uśmiecham się i płaczę jednocześnie. Chciałoby się tak jechać w nieskończoność, ale 1100 m podjazdu mija jak z bicza strzelił. Chciałoby się zjechać i zrobić tę górkę jeszcze raz. Za drugim razem wiedziałem, czego się spodziewać, ale i tak jadę z rozdziawioną buzią i głośnym „Łooooooooooo, ale czad!”.

Maraton cierpienia

Nie da się też opisać tego, jak cholernie cierpiałem na etapie biegowym.

Kończąc rower, wiedziałem, że na łączny wynik 9:30 lub okolice to ja szans już nie mam, wydawało mi się, że 10 h złamię bez problemu, wystarczy przecież pobiec maraton w jakieś 3:25 i będzie zapas na celebrowanie ostatniej prostej. Phi. Skwar lejący się z nieba rozkazał mi przechodzić do marszu na każdym punkcie odżywczym, gdzie obficie korzystałem z gąbek maczanych w zimnej wodzie, piłem i jadłem. Mimo spowalniania na każdym punkcie, pierwsze osiem kilometrów zrobiłem po 4:50, z kilkoma kilometrami po 4:40 i szybciej. Wydawało mi się, że lecę na luzie. A było za szybko. Głupi!

JEBS! I to takie, że rozglądasz się dookoła i zastanawiasz się, co się właśnie wydarzyło. Kryzys na ósmym kilometrze maratonu. W najczarniejszych snach się go nie spodziewałem. ÓSMY KILOMETR, a ja mam dość. Kompletnie dość. Nie widać tego na wykresie w Endo (kliku-kliku), bo 9.–11. km pokonałem jeszcze w tempie poniżej 4:50, ale koszt tych trzech kilometrów był ogromny. Na dziesiątym kilometrze mieli być nasi kibice. Nie było ich. Nie zdążyli, a moje cierpienie wzniosło się na wyżyny swoich możliwości.

To nie tak, że chciałem zejść z trasy. To znaczy, ja o niczym innym nie marzyłem, ale takiej opcji po prostu nie brałem pod uwagę. Chciałem odpuścić, ale wiedziałem, że choćby się paliło i waliło, to ja ten maraton ukończę. Nadal gościłem się na punktach odżywczych jak tylko się dało, ale o ile na pierwszych paru kilometrach pomiędzy punktami łapałem rytm i trzymałem tempo mocno poniżej 5:00, to teraz była już masakra. 5:02, 5:17, 6:21, 5:08, 5:05. Walczyłem jak tylko się dało, na zbiegach biegłem szybko, by stymulować inną pracę mięśni, pod górkę robiłem wszystko, by nie maszerować, a na punktach odżywczych – by nie stanąć.

Cośka (dziękuję!) poratowała lodem, który wrzuciłem sobie na klatę pod strój, ale było tak gorąco, że po kilku minutach nie było po nim śladu. Obfite polewanie się wodą na punktach wystarczało na kilka minut biegu, potem znów usychałem. Kompletnie przestałem myśleć o wyniku, z jakim ukończę te zawody, myślałem jedynie o przetrwaniu.

I wtedy, gdzieś w okolicy 19. lub 20. kilometra, chyba w centrum Roth, zauważyłem biegnącą z naprzeciwka BO (jej relacja, koniecznie przeczytać: kliku-kliku). Padłem jej w ramiona, wyszlochałem, że jest tak strasznie, okrutnie ciężko. Przytuliła mnie i powiedziała „Weź, siostra, część mojej energii i walcz dalej”. Gotowałem się w tym upale, energii od BO wystarczyło na kilkaset metrów i…

Tego znów nie da się opisać.

Stała tam, z rozpostartym transparentem. Zestresowana jak abiturient przed maturą, sama, wypatrująca mnie stojąc na palcach, byle tylko nie przeoczyć. Wiedziałem, że jest jakiś transparent, ale nie widziałem napisu wcześniej. Przytuliłem się i zacząłem ryczeć jak dziecko. Człowiek z żelaza, psia jego mać, a zanosi się szlochem.

– Jest mi tak strasznie ciężko, nie chcę dalej już biec. Ale muszę. Chcę.
– Nie stawaj, chodź, potruchtam kawałek z Tobą, ale nie stój, napieraj, cały czas do przodu.
– Nie możesz, mogą mnie za to zdyskwalifikować.
– To biegnij sam, walcz, proszę…

I ruszyłem, tak jak powiedziała. Grzejący się organizm miał dość, bolał mnie każdy możliwy mięsień, ale ruszyłem na finałowe ponad 20 kilometrów. W mojej głowie coś się przełączyło. Przestałem celebrować swoje cierpienie, a skupiłem się na tym, co wokół.

OU

MAJ

GAD

Mówili rano, że na trasie będzie ćwierć miliona kibiców i ja jestem w stanie w to uwierzyć. To nie było tak, że wujek Heniek z ciotką Haliną przyszli Karolkowi pokibicować i stali jak te kołki na trasie polskiego maratonu. To były dzikie tłumy. Na odcinkach w mieście, wzdłuż trasy biegowej poustawiane były stoły, przy których kibice mogli spijać piwo i robić hałas. I robili! Poza miasteczkami też dużo ludzi, raz więcej, a raz mniej, ale wszędzie byli. Z ręką na sercu, z tych 42,2 km to w samotności, bez dopingu, przebiegłem może 4, może 5 km? A może mniej. Wystarczyło lekko unieść rękę, zacisnąć pięść, bądź coś krzyknąć i hałas wzmagał się co najmniej trzykrotnie.

Znów zacząłem pod nosem śpiewać. Alive, wróciłem do żywych. Na 30. kilometrze już planowo spotykam pĄpkinsową ekipę, spędzili cały dzień w tym upale, by wspierać dwójkę popaprańców, którzy wymarzyli sobie zostać z ajronmenem i ajronłumenką. Co za człowieki wspaniałe… Mówię im, że wróciłem do żywych, że cisnę i wycisnę. Widzę w ich oczach stres, wzruszenie i troskę. Zawsze, od początku mojego biegania, miałem przy sobie ludzi, którzy w najlepszy możliwy sposób mnie wspierali, w Roth osiągnęło to apogeum.

Tempo nadal padaka, na punktach futruję się, jak tylko się da. Woda, cola, izo, banany, pomarańcze, arbuzy – wszystko. Do tego z kieszonki własne żele i pastylki Dextro, które są dla mnie odkryciem ostatnich tygodni. Nie mają wiele kalorii, ale oddają energię niemal natychmiast po włożeniu w usta.

Pomiędzy punktami odżywczymi biegnę po 4:45–4:50, mocno zwalniam na punktach i pod górkę. Odliczam kilometry do mety. Próbuję kalkulować, czy uda mi się złamać 10 h, ale dochodzę do wniosku, że w tych warunkach jest to dziś niemożliwe. Mija 25., 30., 35. kilometr, a ja bez poważniejszego kryzysu prę do przodu. Jest cholernie ciężko, ale w porównaniu do tego, co działo się na odcinku między 8. a 20. kilometrem, to jestem w raju.

Na 8 km przed metą kalkuluję, że trzymając tempo poniżej 5:00, z zapasem złamię 10:10 i to staje się moim celem. Na 41. kilometrze przypominam sobie jedną z porad z grupy Triathlon (PL) na FB: „Ogarnij się przed metą, finisz debiutu ma się tylko raz w życiu. Postaraj się dobrze wyglądać i ciesz się tą chwilą”. Uspokajam więc tętno, czy skończę 10:06 czy 10:08 nie ma dla mnie znaczenia, chcę, by był to piękny finisz. Wbiegam na stadion, nie zwracam uwagi na to, że ktoś mnie wyprzedza i…

Tego znów nie da się opisać.

Najlepsze ostatnie metry w życiu!

Kolorowy dywan dookoła stadionu (mógłbym go obiec i trzy razy!), nieskończone tłumy ludzi, muzyka, hałas, krzyk. Truchtam, bo nie mam się po co śpieszyć. Zdejmuję czapeczkę i zakładam ją sobie daszkiem do tyłu. No to akurat koncertowo spierdzieliłem, popatrzcie na poniższe zdjęcie – miałem ładnie wyglądać, a wyszła pokraka.

To mogło być dobre zdjęcie ;)
To mogło być dobre zdjęcie ;)

Challenge Roth, nie tylko te zawody, ale cały weekend, był dla mnie świetną przygodą, a te ostatnie metry, kwintesencją tego, po co uprawiam sport. Dla takich chwil warto żyć i ciężko trenować. Tam liczyła się dla mnie tylko dana chwila. Na każdy możliwy sposób chłonąłem tę niesamowitą atmosferę. Przybiłem kilka piątek, żałując, że meta jest coraz bliżej. Chciałem, by te ostatnie metry trwały jeszcze dłużej.

Rozglądam się. Jest. Stoi tam! Po co się śpieszyć do mety, przecież są rzeczy ważniejsze…

Tej chwili nikt nigdy nam nie zabierze. Nie oddam.

26 KOMENTARZY

  1. Przeczytałam dwa razy, +100 do motywacji, aby wyjść pobiegać :). Trzeba uaktualnić dane w zakładce „O mnie”, już nie 1/4 IM, ani nawet 1/2 IM. Gratulacje!

  2. Pięknie opisane!! Znowu mi się przypomniało jak całą niedzielę co parę minut odświeżałem wyniki Twoje i Bo. Jak dotarliście po kolei do mety to rozpierała mnie radość i duma a jak przeczytałem obie relacje to wszystko wróciło z podwójną siłą! A zdjęcie na rowerze jest mistrzowskie!

  3. Super relacja!!! I co można dodać? Gratki!!! Tak trzymaj…. Ja niebawem będę walczył z granicą 10.30 no ale ,,trochę ” więcej latek na karku… :-)

  4. na 2018 juz się nie załapię ale 2019… widzę, że obowiązek. Czas piękny. Biorę w ciemno bo skoro 1/2 w 5:15 to dwie jedne drugie w 10:30 ;) ( a joke) Gratulacje!

  5. Świetnie napisane. Dałeś mi trochę do myślenia z wyborem miejsca na debiut na pełnym dystansie. Pytanie: co zdecydowało, że wybrałeś ROTH? GRATULACJE.

  6. Buu i się rozbeczałam z emocji. Potrafisz ubierać w słowa te swoje starty :) Gratulacje ogromne i będę uparcie twierdzić że pierdzielisz narzekając na wynik. Dałeś ile mogłeś (co widać po kryzysie), robotę zrobił upał o którym przecież wujek Daniels pisał, że nie ma bata, obniża tempo każdemu, no chyba że trenujesz pól roku w saunie. Ciężko mi sobie wyobrazić nawet taki wysiłek – 120 km ultra to wysiłek tlenowy prawie w strefie komfortu, a Ty podczas tych 10 godzin zmusiłeś swoje ciało do wysłania strefy komfortu do innej galaktyki. Taki triathlon to naprawdę mega mega wyzwanie i mu podołałeś. Bardzo jestem ciekawa gdzie się teraz pojawisz na linii startu skoro ostatnie słowo nie zostało powiedziane :)

  7. Hmmm…Jesteś o wiele lepszym blogerem niż sportowcem drogi Krasusie? To tak prowokacyjnie… Opisałeś to cudnie. Nie ma jednak nic gorszego niż ambicje, które człowieka osaczają z każdej strony, nie dają spokojnie spać, każą liczyć waty, minuty, sekundy, kilometry, tętno i litry wylanego potu w stosunku do ogólnej zajebistości…Oczywiście dla każdego z nas, Twoich wiernych czytelników Twój wynik jest mega! Miejsce wśród 3000 ajronmanów również kosmos. Wielki szacun? A że Ty chciałeś w debiucie zrobić minimum na igrzyska (może ten dystans koedyś będzie na IO), to już tylko Twój problem..? Pozdrawiam serdecznie

    • Heheeh, Marcin, dzięki!! :) Masz oczywiście rację, że z ambicją i oczekiwaniami nie wolno przesadzać. Ja staram się w tym wszystkim zachować radość z uprawiania sportu, bo wg mnie jest ona bardzo ważna.

  8. No się kurwa poryczałem. Tak. Dla TAKICH chwil trenujemy! Brawo, brawo. Z biegiem czasu ten wynik nabierze wartości…

  9. Przeczytałem dopiero teraz bo wróciłem z urlopu. Nie będę oryginalny – zdecydowanie kawał porządnej blogowej literatury. Gratuluję Marcin.

  10. Zaiste było przebosko. Najbardziej żal było wyjeżdżać we czwartek kiedy wiedziałem, że w niedzielę są zawody Ironman. A tak BTW, żeby podkreślić jak zajebiaszczy wynik osiągnąłes to w tych zawodach zająłbyś 36 miejsce a 5 w kategorii wiekowej.

    • Wiesz, to jeszcze nic nie znaczy, bo może być trudniejsza trasa itd, każde zawody są inne i porównywanie nie zawsze ma sens, acz z drugiej strony – Roth to jedna z najmocniej obsadzonych imprez na świecie!

  11. Świetny wpis i pełen dobrych emocji. Nie ma co narzekać na wynik bo jest spoko. Najważniejsze to dać z siebie wszystko co tylko się da a ty to zrobiłeś – szacunek

Skomentuj Krasus Anuluj odpowiedź

Please enter your comment!
Please enter your name here