Jak helikopter w ogniu, jak Rzym za Nerona, jak znicze na Wszystkich Świętych, no jaram się! Od 4 marca, kiedy to, w swoje 37. urodziny, po kolejnej chorobie zrobiłem lekkie rozpływanie i 45-minutowy lekki rower, nie opuściłem ani jednego treningu. Ani jednego! Regularność i zdrowie to najważniejsze z czynników prowadzących do sukcesu i nareszcie mi one sprzyjają. No to się jaram, bo czemu nie? :)
Ja wiem, co ludzie mówią. „Nie jaraj się tak, bo na pewno coś się spierdzieli!”.
Ale, do jasnej-ciasnej? Dlaczego moje nastawienie ma wpłynąć na to, że coś złego się wydarzy? Veto, veto, veto! Jak jest dobrze, to nie mam zamiaru tego ukrywać, zadręczać się drobiazgami i robić pod siebie. Trzeba wykorzystać dobre nastawienie, dalej trenować i iść do przodu. Dbam o siebie, jestem ostrożny podczas jazdy rowerem, staram się jeść w miarę zdrowo i… cieszyć życiem.

Aż trudno jest uwierzyć mi w zdania, które właśnie powstają pod klawiaturą, ale nawet pływanie idzie mi ostatnio dobrze! Doścignąłem swoje basenowe życiówki na 200 i 400 metrów sprzed paru lat, ale pływam dziś dużo swobodniej niż wtedy. Lepiej czuję, co się ze mną w wodzie dzieje, moje przemieszczanie się jest płynniejsze i jakby łatwiejsze. Świetnie idzie mi trzymanie tempa, znacznie poprawiłem pracę nóg i rotację, wszystko to przekłada się na to, że po prostu lepiej mi się pływa. No i nadal jest tak, że w piance czy choćby z samą ósemką pływam szybciej niż bez niej, co dobrze wróży startom.
Na rowerze jeżdżę na podobnych watach jak rok temu, ale z niższym tętnem. Mam nadzieję, że przełoży się to na dłuższe utrzymanie założonej mocy i zachowanie siły na etap biegowy. W połączeniu z agresywniejszą niż dotąd pozycją ustawioną podczas jesiennej wizyty u Mateusza w Veloarcie powinno dać to poprawę wyników. Dwukrotnie na zawodach (1/4 w Bydgoszczy 2016 i olimpijka w Warszawie 2017) miałem średnią prędkość około 39,5 km/h – pora wreszcie złamać granicę 40 km/h.

Największą zagadką jest dla mnie nadal bieganie, czyli dyscyplina z której do triathlonu trafiłem. Podbijamy prędkość zabawami biegowymi, pojawiły się biegi ciągłe (nawet w formie zakładki, w połączeniu z treningiem rowerowym), ale wciąż nie wiem, na co mnie stać. Zaskakująco dobry wynik w Półmaratonie Warszawskim, który osiągnąłem praktycznie bez przygotowania (do poczytania kliku-kliku) zaostrzył apetyt na bieganie. Zamierzam być szybszy niż rok temu, kiedy to 10 km podczas olimpijki 5150 przebiegłem w tempie 3:50 min/km.
A wiecie, co jest w tym wszystkim najfajniejsze? Frajda. Radość!
Że gdy trening idzie opornie, jak dzisiejsze poranne rozbieganie, to nawet jeśli cierpię katusze w trakcie, to finalnie jest z tego frajda. Czasem klnę w myślach na Olgę za to, jak się „przez nią” męczę, jak dyszę na rowerze albo jęczę na bieganiu, ale zawsze łączy się to z ogromną satysfakcją i zadowoleniem. Adrian na pływaniu to chyba myśli, że ja go ściemniam, bo praktycznie po każdym treningu mówię mu „świetnie było, ależ mi się podobało!”. Bo znów pokonałem słabości, bo wykonałem kolejny krok ku poprawie wyników, bo nie gnuśnieję, tylko się sportowo rozwijam. Bo wystarczy porównać trening sprzed miesiąca czy dwóch i widać postępy.
Pod skrzydłami Olgi startuję dużo mniej niż w czasach, gdy trenowałem sam. Skupiamy się po prostu na pracy treningowej, której efekty mają się pojawić podczas kilku najważniejszych startów, a po drodze – w trakcie nielicznych sprawdzianów.
Jednocześnie z tygodnia na tydzień narasta we mnie głód współzawodnictwa. Ach, dawać mi tu już ten trisezon! Kocham treningową codzienność, ale to moment stanięcia na linii startu jest migdałem zatopionym w raffaello, pierwszym crunchipsem wyciąganym ze świeżo otwartej paczki, tym PSSSSST gdy otwierasz dobre piwo!
