Ludzie uwielbiają bohaterów. Z dumą budują lektykę i noszą mistrza na własnych barkach, krzycząc: „OTO ON, NASZ MISTRZ! NAJLEPSZY!” Ach, ileż gratulacji! Każdy jest pełen podziwu, każdy szczerze zazdrości, każdy składa wyrazy uznania.
Takim mistrzem może być każdy z nas, gdy osiągnie jakiś sukces na miarę swoich możliwości i słusznie składamy mu potem gratulacje. Owszem, czasem niewspółmierne, bo gdzie tytuł mistrza świata, a gdzie złamanie trójki w maratonie, no ale mówimy tu o sukcesach na miarę własnych możliwości, spoko. Absolutnie powinniśmy doceniać sukcesy, chwalić tych, którzy je osiągnęli, i ich wspierać.
Rzecz w tym, że w całym tym procesie brakuje jednej ważnej rzeczy: zrozumienia.
Wiele osób zapomina, skąd się te sukcesy biorą, a z kapelusza to nikt ich nie wyciąga!
Otóż, drodzy moi, sukcesy biorą się z cholernie ciężkiej pracy i wyrzeczeń na wielu płaszczyznach. To nie takie pitu-pitu. Ta ciężka praca to nie tylko hektolitry potu wylewane na treningach, lecz także wspinanie się na szczyty rodzinno-pracowej logistyki, dbanie o zdrową dietę, dobry sen, regenerację i tak dalej.
Najgorsze, co może spotkać ambitnego sportowca (bez znaczenia, czy mówimy o zawodowcu, czy amatorze), to brak zrozumienia dla tego, co robi.

Fajnie jest pogratulować mistrzowi jego tytułu, świetnie jest zrobić sobie z nim zdjęcie i pochwalić się innym znajomością z nim. Ileż lajków na Fejsie dostać można za fajne zdjęcie z mistrzem! Ale gdy po drugim piwie mistrz mówi „dzięki, więcej nie piję, mam jutro ciężki trening”, to zaczyna się spoglądanie spode łba.
Porąbany jakiś? Grill, urodziny szwagra, a ten pić nie chce? Co z ciebie za Polak, że się z nami nie napijesz? No weź, nie bądź ciul. Za urodzenie mojego dziecka się nie napijesz? Za moje zdrowie pić nie chcesz?
Albo gdy mistrz wstaje o świcie i chodzi spać razem z kurami.
Albo gdy zamiast ładnie z rodziną samochodem jechać na obiad u dziadków, dociera tam biegiem.
Albo gdy zamiast tradycyjnie, tak po polsku, spędzić wieczór wpatrzony w ekran telewizora, poci się jak prosię na trenażerze.
Albo gdy majówkę, zamiast spędzić ją przy grillu z sąsiadem i kratą piwa, przesiedzi w Szklarskiej z podobnymi sobie świrami, trenując dwa-trzy razy dziennie.
Cokolwiek mistrz będzie robił inaczej niż stereotyp, niż inni, spotka się to z krytyką. I zawsze, ale to zawsze, krytykują go ci sami, którzy później gorąco gratulują i składają wyrazy uznania.
I kij z tym, gdy takim brakiem zrozumienia cechują się ludzie obcy, bo co oni znaczą w życiu mistrza? Przychodzą i odchodzą. Dużo większy problem robi się, gdy mistrz spotyka się z tym na co dzień, z ust osób bliskich, które są dla niego naprawdę ważne.
Nie, nie chodzi tu o wiedzę o tym, czym różni się SS od TEMPO, albo na czym polega trening progowy. Chodzi o zrozumienie i akceptację tego, że jeden chce i lubi zbierać znaczki, drugi pielić ogródek, a trzeci męczyć się na treningach.
Kurcze, ja to jak odmawiam picia to moja żona zawsze się cieszy ;)
Ale gwoli sprawiedliwości dodajmy, że sportowcy czasem przegną i domaganie się zrozumienia spotka się z brakiem zrozumienia…
Te przykłady co podałeś są oczywiste. Ale czy można domagać się zrozumienia jeśli taki delikwent:
– pojedzie ze świrami do Szklarskiej zamiast spędzić długi weekend z dziećmi
– znika z domu na 15 godzin w tygodniu a partner w tym czasie musi gotować, sprzątać, pomagać dzieciom w lekcjach itd.
– nie skosi trawnika/nie naprawi szafki/nie posprząta łazienki bo trenuje lub się regeneruje.
– nie pójdzie z żoną na wieczorny seans do opery, bo jutro ma zawody
Wiem, nie do końca o tym piszesz, ale granica jest cholernie cienka.
Paweł, masz całkowitą rację. Zatracenie się w sporcie może być bardzo niebezpieczne, a utrzymywanie balansu pomiędzy sportem, pracą a rodziną jest bardzo trudne, ale nie jest niemożliwe.
Paweł temat jest o tyle ciekawy, że pomijając egoistyczne typy, realizujące swoje cele nie patrząc na innych, dla mnie nie ma problemu. W związku/rodzinie te granice trzeba po prostu ustalić. Ja stoję na stanowisku, że każdy ma prawo do realizacji siebie, kwestia techniczna tej realizacji to sprawa dialogu i kompromisu.
Ja wspólnie z małżonką ustaliłem co mogę i ile czasu na to potrzebuje, ona przedstawiła swoje cele i ustaliliśmy wspólnie plan działania i harmonogram (żeby nie było: jestem ojcem gotującym/piorącym/sprzątającym), aby był czas na dzieci/pracę/sport/obowiązki/wspólne spędzanie czasu. Oczywiście nie jest zawsze kolorowo, ale wiemy, że po prostu musimy się dogadać, bo wzajemne pretensje to nie jest droga, która się sprawdza ;)
Oczywiście to jest takie rozpoznanie w boju, po prostu kilka lat temu wstałem z tej „przysłowiowej” kanapy i o ile początkowe marszobiegi nie sprawiały problemu organizacyjnego, tak rosnący apetyt na sport wymagał pewnego przetasowania… Ale da się, czasem, krzykiem, czasem rozmową ale doszliśmy do rozwiazań.
p.s. Pisze z pozycji męża z kilkunastoletnim stażem i 3 dzieci
Michał, rozmowa i kompromis -> to brzmi jak oczywistość, ale w rzeczywistości jest tematem bardzo trudnym. Ludzie boją się mówić o swoich potrzebach, nie rozmawiają, nie komunikują, a potem jest kicha. My oboje trenujemy i bez posiadówki przy kalendarzu nie da się tygodnia zaplanować. Ale jak się chce, to można :) I nawet zrobiliśmy tygodniowy obóz w Karkonoszach, gdzie oboje trenowaliśmy, a jeszcze i czas na wspólny czas z dziećmi był. Trzeba chcieć i umieć się dogadywać.
To jest coś czego nie rozumiem, a obserwuje u znajomych (na szczęście nie wszystkich). Często słyszę od nich, że mam fajnie, bo żona mi pozwala na to czy tamto. Wtedy pytam: czy z nią o tym rozmawiał? Odpowiedź: Nie, bo to nie ma sensu… Dla mnie to są wymówki. Ja się tym kobietom nie dziwię, sam bym się nie zgodził, bo dla niej oznacza to dodatkową pracę, nic w zamian.
To temat bardziej społeczny, niż sportowy, ale jego ogarnięcie pozwala w przyjemny sposób ten sport realizować.
Ja nie jestem idealny, ale jednym z sukcesów mojego małżeństwa jest to, że „nauczyłem” moją żonę definiować pretensje i nie opieramy się na zasadzie „jestem zła na Ciebie, a ty się masz domyśleć dlaczego”. Ja prosty facet jestem jak coś mnie wkurza to artykułuje co i szukam rozwiązania, tego samego oczekuje od partnerki. Zresztą uważam że w długoletnim związku najważniejsza jest „sztuka” kłócenia, tego się należy nauczyć. Co nie znaczy że zawsze się dogadujemy od razu, czasem to wymaga kliku dni przemyśleń ;)
Tu jest więcej stereotypów bardziej dotykających kobiety (chociaż to się powoli zmienia), najogólniej: tata/mama żyje dla dzieci i plany samorealizacji maodłożyć na bliżej nieokreśloną przyszłość… W mojej opinii zrealizowany rodzic, to lepszy rodzic.
Można tak długo szukać przykładów, ale ja już duży chłopiec jestem i dawno odkryłem, że nikt za mnie życia nie przeżyję i to ode mnie zależy jak ono wygląda. Więc opiniami innych nie przejmuje się wcale, a narzekających eliminuje z mojego życia towarzyskiego. Liczy się jakość: wolę z drugim pasjonatem gadać o jego rozwoju i pomysłach, niż z 10 przy piwie słuchać narzekań jak to im baby na nic nie pozwalają ;)
„W mojej opinii zrealizowany rodzic, to lepszy rodzic.”, moim zdaniem to klucz to wszystkiego! Zatracenie się nigdy nie jest dobre, czy to dotyczy sportu, czy rodzicielstwa, czy pracy.
chciałabym mieć ciastko i zjeść ciastko, współczesny kryzys wieku…, nie filozofuj tylko zasuwaj jaka ci się podoba, a resztę miej w dupie.
Super