Nie miałem jak zabrać się do pisania relacji z mojej drugiej w życiu olimpijki, bo nie do końca wiedziałem co myśleć. Że nie poszło tak jak chciałem to jasne, ale chciałem przemyśleć kwestię tego, co było powodem i wyciągnąć wnioski na przyszłość. Część z nich przyszła jeszcze w niedzielę wieczorem, inne w poniedziałek, a ostatnie – dotyczące pływania – podczas wtorkowego treningu 4 x 4 x 100 m kraulem.
Bo ja przed startem w Enea IRONMAN 5150 Warsaw czułem się naprawdę mocny. Treningi szły kapitalnie, zarówno pływackie, jak i rowerowe oraz biegowe. Kilka dni odpoczynku pozwoliło złapać świeżość, pewność siebie wzrosła, pozostało tylko tego nie spierdolić.
No i… trochę jednak spierdoliłem. 2:19:37 z kosmiczną kolką to obiektywnie spoko wynik, ale pamiętajcie, że każdy powinien wyniki odnosić do swoich celów. Ja zakładałem, że 2:15 to pęknie i to z zapasem.
Nie pękło.

Pływanie: 28:43, średnie tempo 1:55/100 m, 317 msc./1158, 27,4%
Znów, tak jak rok temu, stanąłem w pierwszej strefie, „do 27 minut”. Tempo 1:44 dałoby mi 26 minut i taki był cel. Pif-paf, spudłowałem i teraz mi głupio, bo stanąłem w strefie, która była nie dla mnie. A wydawało mi się, że płynę mocno, dobrze. Skupiałem się na nawigacji, łapałem nogi, no wszystko było OK. Wychodząc z wody, zobaczyłem czas i stojący przy wyjściu usłyszeli „Nosz, ja p…dolę!”.
Długo nie mogłem dojść do tego, o co chodzi. Aż w końcu…
Płynę sobie we wtorek progową setkę, a w głowie jak mantra wszystkie te zasady.
„Dociągaj rękę do końca”.
„Koordynacja pracy rąk i nóg”.
„Rotacja”.
„Chwyt wody od samego początku ruchu”.
I tak dalej.
Pamiętacie bajkę „Pomysłowy Dobromir”? Kiedy bohater coś kminił, skakała mu po głowie taka pomarańczowa piłeczka i w końcu BANG!, wykminiał. Płynę tak sobie, powtarzam mantry i rozmyślam o niedzieli, a piłeczka skacze. Szybciej, coraz szybciej… BANG!
Fuck.
W trakcie niedzielnego pływania ani razu nie powtórzyłem ani jednej z powyższych mantr. Ani jednego pieprzonego razu. Zupełnie nie skupiłem się na technice pływania. Właściwie to ja w ogóle nie skupiłem się na pływaniu. Myślałem tylko o dwóch rzeczach: nawigacja i łapanie nóg. Pływanie to strasznie trudny technicznie sport i pilnowanie tych wszystkich szczegółów jest pierońsko ważne, a ja to zawaliłem.
Rower: 1:00:50, średnia prędkość 39,5 km/h, NP=265 W, 54 msc./1158, 4,6%
W T1 chwilę mocowałem się z wyciągnięciem roweru z wieszaka, bo organizator postanowił upakować nas w strefie zmian jak sardynki w puszce (a fuj, niedobry Sport Evolution!), a nie chciałem uszkodzić ani Celinki, ani pięknych sprzętów stojących obok niej. Generalnie choć strefę zrobiłem raczej na spokojnie niż w pośpiechu, to z 317. pozycji awansowałem na 271., czyli było nieźle.
Ale początek etapu rowerowego na 5150 to jest dramat. Masakra, dziury i fruwające bidony. Dojazd ze strefy zmian do drogi prowadzi takimi sześciokątnymi płytami, które chyba pamiętają Gierka. Zwolniłem tam poniżej 10 km/h, bo szkoda mi było roweru, ci, którzy jechali szybciej, zwykle musieli zatrzymać się po jakieś elementy roweru, które im wypadły.

Nareszcie ładny asfalt, równa droga, można wpiąć się w pedały i rozpocząć niespełna godzinną walkę. Bardzo, bardzo, bardzo chciałem skończyć część kolarską w czasie poniżej godziny. To, kurde, tylko liczba, jak 3 h w maratonie, ale chciałem znaleźć się w tym gronie, które 40 km jeździ poniżej godziny. Potrzebowałem do tego utrzymania mocy około 270 W i oczywiście jazdy w dobrze ustawionej pozycji aerodynamicznej.
268, 272, 272, 269 watów – jest dobrze. Po bardzo wolnym początku (dziury) średnia prędkość cały czas rosła, zbliżając się do 40 km/h. Gdy dojeżdżałem do Mostu Północnego, było to już 40,2 km/h. Przed sobą miałem most, a potem 9 km szybkiej jak błyskawica Wisłostrady. Uwierzyłem, że to się uda, byłem przekonany, że będę jechał jeszcze szybciej i godzinę złamię z zapasem.
Te myśli, zakręty, podjazdy i tak dalej – to wszystko sprawiło, że zgubiłem trochę koncentrację i szóstą piątkę pojechałem tylko na 261 W. Oj słabo, słabo! Na dodatek kilka chwil później przypomniałem sobie jak strasznie jedzie się po Moście Północnym, jak tam jest pod górkę, bleh! Cisłem, walczyłem, ale trochę mi coś się jakby w głowie zablokowało. Patrząc na prędkość, z jaką jadę (35–36 km/h), uznałem, że jednak nie dam rady. W ciągu kilku minut przeszedłem od entuzjazmu do rezygnacji.

Jakoś się jednak ogarnąłem, skończył się most i pozostało tylko 9 km szybkiej Wisłostrady. Pora zjeść drugi żel (pierwszy przyjął się idealnie niczym kebab z baraniną i mieszanym sosem po wieczornym piwku z kumplami). I to był błąd, który położył mi wszystko.
Dość wysoka intensywność i mocne pilnowanie pozycji oreo (ściśnięty układ pokarmowy) sprawiły, że drugi żel za nic w świecie nie chciał się przyjąć. Nie i koniec. Próbowałem jechać w górnym chwycie, by mi jakoś żołądek zaskoczył, ale męczyłem się okrutnie.
Podjąłem próbę walki i piątkę pokonałem ze znormalizowaną mocą 268 watów. Niestety, górny chwyt, wiatr od frontu i walka z żelem sprawiły, że choć nogi cisnęły, to nie umiałem wykorzystać szybkości Wisłostrady i choć jest to miejsce do naprawdę ostrego zapieprzania i trochę było z górki, to średnia z piątki wyszła 40,7 km/h.
A potem wszystko się skończyło.
Żel nadal się nie chciał przyjąć. Pojawiła się pierwsza kolka i zacząłem odpuszczać, wciąż sporo jadąc w górnym chwycie. Ostatnie 5 km to już tylko 261 W i 36,2 km/h, dodupizm do kwadratu. Na szczęście tym razem nie przestrzeliłem belki (choć z opowieści kibiców wynika, że wielu zawodnikom się to przydarzyło) i na 120. pozycji wbiegłem do T2. Na etapie rowerowym wyprzedziłem 151 osób!
Bieganie: 00:44:24, średnie tempo 4:26, 106 msc./1158, 9,2%
Szybko odstawiam rower (tym razem się nie zgubiłem tak jak rok temu, ha!), ogarniam worek i cisnę do przebieralni. Siadam obok Noża i słyszę:
„K…, jebani oszuści. P…dolona drużynowa jazda na czas!!!”
Cóż, jego słowa dobrze oddają to, co działo się na trasie rowerowej. Parówka parówkę parówką poganiała. Najbardziej żenujący byli kolesie ubrani prawie jak PRO, którzy… draftowali za dziewczynami. Jeeeeesu, chłopaki, jakie to jest słabe! Jakie Wy musicie mieć małe siusiaki, że coś takiego robicie!
Oczywiście moja niewyparzona gęba nie umiała być cicho. I dwóm czy trzem takim jadącym za dziewczyną zwróciłem uwagę. Raz wywiązała się wręcz rozmowa.
ja: Ej no gościu, ale za dziewczyną draftować? Wstydź się!
parówka: Eeee, yyyyy.
dziewczyna do niego: SPIERDALAJ!
Facet naprawdę złapał buraka i przestał oszukiwać. No, przynajmniej tyle. Na forum czytałem, że 22 osoby dostały kary za draft. Jak na moje oko, to jest to dużo za mało.
Zamieniłem kilka słów z Nożem i ruszyłem dalej, w T2 wyprzedzając kolejnych pięć osób. Brzuch męczył, a ja czułem, że bieg będzie kurewską walką.
I był.
Olimpijka czy ćwiartka to dla mnie dystans, na którym obowiązują dwie zasady. W miarę spokojnie zacząć, a potem już OZD i do odcinki ciśniemy do mety. „W miarę spokojnie zacząć”, czyli nie pokonać pierwszego kilometra szybciej niż 4:05–4:10, co i tak oznacza całkiem mocne bieganie.
I tak było. Pierwszy kilometr w 4:05, choć czułem, że będą problemy. Że nadchodzą i jak uderzą to może być armagedon. Na drugim kilometrze przyśpieszyłem, przecież nie miałem nic do stracenia.
I JAK MNIE, PROSZĘ PAŃSTWA, NIE PIERDOLŁO!
To było tuż, tuż przed piknięciem drugiego kilometra. Gdybym uciągnął te 20–30 metrów, to drugi wszedłby trochę poniżej 4 min/km. Ale ja nie byłem w stanie się ruszyć. Kolka była taka, że klękajcie narody. Osoby, które na pierwszych 1970 metrach wyprzedziłem, mijały mnie z pytaniem czy potrzeba mi jakiejś pomocy, po chwili pojawił się ratownik medyczny (brawo dla organizatorów, ratownicy jeżdżący na rowerach to pomysł po stokroć lepszy niż karetka błądząca w sierakowskim lesie!). Ale co można zrobić na kolkę? Spróbować rozciągnąć, wbić palec w brzuch i to chyba tyle. Spróbowałem biec dalej. Po paruset metrach kolejny atak.
JAK JEBŁO!
Jakem żyw, takiej kolki jeszcze nie miałem. Nawet marsz był ponad moje siły. Podejmuję decyzję, że na granicy bólu kończę pierwszą pętlę i schodzę z trasy. Każde sto metrów to pierońska walka, ale około 4 min/km udawało się biec. Nie poznawałem ludzi kibicujących (acz czasami nawet ponoć do nich machałem i coś mówiłem), o jakiejkolwiek radości z biegania nie było mowy. Nie jest łatwo opisać mi, co wtedy przechodziłem, dlatego trzymałem się decyzji o zejściu z trasy.
I zszedłbym, gdyby nie fakt, że spotkałem ich.
No nie. Nie mogłem zejść. Nie robi się takich rzeczy takim kibicom.
Szósty kilometr w 4:33, znów z krótkim postojem na rozciągnięcie brzucha. A potem jakoś poszło. Zaciśnięte zęby, spięty brzuch i grymas bólu na twarzy. Nie było frajdy, nie było przybijanych piątek, nie było właściwie niczego. I nic lepiej nie obrazuje tego, jak mi się biegło niż zdjęcia z finiszu. Zobaczcie sami.



ENEA 5150 Warsaw, dystans olimpijski, 2:19:37, msc. 91/1158 startujących (7,9%)
Może to i dobrze, że mi ten start nie poszedł, jak chciałem. Takie sytuacje uczą pokory, dodają motywacji i urealniają cele. Jakbym zaczął sezon ze zbyt dużym pierdyknięciem, to mogłoby mi się w głowie poprzewracać.
Poza tym, przecież olimpijka to nie mój dystans. Za tydzień połówka w Suszu. Będzie się działo.
Jej, te foty! Aż mnie zabolało pod oponą.
Lubię jak boli, bo wtedy czuję, że żyję. Jednak nie chciałbym przeżyć tego co Ty. Wtedy nie czułbym, że żyję, a umieram. Cholercia, twardy z Ciebie herbatnik Marcinie. Szacuken.