Że Bydgoszcz Triathlon jest kapitalną imprezą, wie w tym kraju już chyba każdy adept trajlonu. Wyjątkowe pływanie w Brdzie, szybkie trasy rowerowa i biegowa oraz fenomenalna strefa zmian w hali Łuczniczka – ja się wcale nie dziwię tym zachwytom nad BydTri. Organizatorzy naprawdę dbają o zawodników i słuchają ich głosów. Jakieś drobne niedociągnięcia się pojawiają, ale giną w morzu zalet. Weźmy na przykład start zawodów: zaczynamy pojedynczo albo dwójkami, ale stojąc w piankach w kolejce do wejścia do wody dostajemy wodę, którą można się polać lub schłodzić. Wow! Takie podejście widziałem dotąd tylko w Roth. Brawo!
Dla mnie to impreza wyjątkowa, bo najbliższa rodzinnym stronom, wszak to w Bydgoszczy spędziłem cztery świetne lata w czasie edukacji w liceum.
No i to Bydgoszcz Triathlon z 2016 r. jest dla mnie do dziś jedną z najlepszych sportowo imprez – pojechałem tam 45 km roweru ze średnią prędkością ponad 39 km/h, a potem zaliczyłem 11 km biegania po 3:49. To był naprawdę solidny OZD, do dziś nie udało mi się poprawić tych wyników.
Ćwiartka w Bydgoszczy nie była priorytetowym startem (tym jest połówka w Gdyni), ale liczyłem, że lekkie odpuszczenie pozwoli mi na dobry występ. W ostatnim czasie udało się zrzucić kawałek sadełka, przyłożyłem się do regeneracji (dużo snu!) i wydawało się, że nie ma innej opcji, jak w tej Bydgoszczy odpalić rakietę. Szczególnie że miało tam być sporo pĄpkinsów, a w różowym towarzystwie zawsze fajnie się startuje.
Wzięliśmy w piątek urlop, by mieć spokojny dzień przed zawodami, a dzięki startowi ćwiartki o 9 rano nie trzeba było jechać do Bydgoszczy w piątek, wszystko dało się załatwić w sobotę rano. Wyłączyłem złe myśli, stresy i zmartwienia, miało być naprawdę dobrze!
I nie było.

Pływanie: 16:50, średnie tempo 1:47/100 m, miejsce 221/1117 (19,8%)
Start z brzegu parami, co 8 albo 10 sekund (nie pamiętam), czyli rolling start jak się patrzy. Nie pchałem się do przodu, bo wiem, że moje miejsce jest poza czołową pięćdziesiątką czy setką. No i wyszło na to, że przede mną byli jacyś żabkarze, praktycznie całość przepłynąłem sam. Ani, kurna, kawałka nie było jak nóg jakichś złapać. A wszystko przez moją uczciwość, bo stanąłem na swoim miejscu w szeregu. Starałem się płynąć mocno swoje, ale 217. pływanie w stawce ponad 1100 osób i czas 16:50 mnie nie zadowala. Szczególnie że dwa lata temu na tej samej trasie popłynąłem 16:35.

Rower: 1:11:22, średnia prędkość 38,6 km/h, NP=246 W, miejsce 43/1117 (3,8%)
Sprawna strefa zmian (2:40 – nie jestem zwolennikiem zapindalania w strefie zmian, bo wtedy człowiek rusza na kolejny etap z zadyszką) i ruszamy z Celinką w tany.
To nie miało być takie pitu-pitu z nogi na nogę, tylko prawdziwy taniec. Ach, jak ja liczyłem na pięknego wiedeńskiego walca! Takiego dynamicznego, na wielkiej sali balowej, płynnie wirującego w rytm raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy…
Ruszamy, pierwsze 5 km dość spokojnie, bo zaledwie 245 W. Wypadałoby przyśpieszyć. Raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy… Grrrkrh, raz-trzy-dwa, trzy-raz-dwa, no nie idzie.

Do dziś nie znajduję wytłumaczenia na to, co stało się w sobotę 7 lipca 2018 r. Kompletnie nie byłem w stanie wykrzesać z siebie mocy. Co kawałek przycisnąłem, to zaraz musiałem odpuścić, bo zdychałem. Najmocniejsza piątka to 257 W, a znormalizowana moc z całej trasy – 246 W. Mniej niż na połówce w Suszu. Nie, to nie tak, że z wody wyszedłem zajechany, zdecydowanie to nie to. W drugiej części jechałem na tętnie około 150 uderzeń/min, co wielkim wysiłkiem nie jest. Po prostu nie było w nogach sił.
Skoro noga nie chciała współpracować, postanowiłem skupić się na tym, by z tego co jest wycisnąć jak najwięcej. Pilnowałem pozycji oreo, starałem się nie szarpać i dzięki temu z relatywnie niskiej mocy (NP=246 W) wyszła niezła średnia prędkość 38,6 km/h. Czas 1:11:22 był 43. czasem roweru na ćwiartce. Dwa lata temu miałem 23. czas roweru.

Bieganie: 43:23, średnie tempo 3:55, miejsce 27/1117 (2,4%)
W T2 aż 2:37, bo zapultałem się z odstawianiem roweru (ciasno się zrobiło :/) i wdarła mi się w wyuczone czynności nerwowość. No ale ruszam na ten bieg. Szanse na życiówkę już wtedy były żadne, ale zależało mi na tym, by pobiec na miarę swoich możliwości. Bieg rozpocząłem dość spokojnie (pierwszy kilometr w 4:11), by potem wejść na swoją intensywność i pocisnąć. Gdy się rozpędziłem, dogonił mnie akurat Robert Czysz i 2 km pobiegliśmy razem po 3:45–3:50. Niestety nie starczyło mi sił, by utrzymać się za 13 lat młodszym wymiataczem i na piątym kilometrze mi odjechał. Trochę dziś żałuję, że nie powalczyłem mocniej, ale z drugiej strony, jest to gość, który na sucho biega dychę poniżej 35 minut, dziś to dla mnie za wysokie progi.

Skupiłem się na walce o swoje, a pomagali w tym kibice, których na bydgoskiej pętli nie brakowało. Co jakiś czas był wśród nich ktoś znajomy, co oczywiście motywuje. Momentami jednak nie dawałem rady utrzymać tempa, ósmy i dziesiąty kilometr wyszły wolniej niż 4 min/km. Raz nawet przeszedłem na chwilę do marszu, na szczęście szybko udało mi się ogarnąć. Spróbowałem jeszcze szarpnąć (kilometr w 3:45), ale wyraźnie noga tego dnia nie podawała tak jak tego oczekiwałem.
11-kilometrową trasę pokonałem w czasie 43:23 (średnie tempo 3:55 min/km), co było 27. czasem biegu. W 2016 r. miałem 15. czas (41:37).
Łącznie BydTri skończyłem z czasem 2:16:52, na 42. miejscu open, a w swoim M35 byłem dopiero 11.

Znów niedosyt. Znów myśl, że nie był to ten dzień. Ech. Na szczęście w Bydgoszczy ta ćwiartka była tylko jednym z elementów dużo fajniejszej układanki. Bo, co wspomniano już paręset słów wcześniej, nad Brdę zjechał się całkiem spory zastęp Smashing Pąpkinsów. W sobotę sobie pojedliśmy, posiedzieliśmy i pogadaliśmy, w szampańskim nastroju wylądowaliśmy w hotelu trochę po północy.
#smashingpĄpkinsforever
A przecież w niedzielę pĄsztafeta na połówce. Przyznam, że idąc na przystanek tramwajowy na bosaka i w piance założonej do połowy budziłem w bydgoszczanach lekką konsternację, bo była jakaś 6:20 lub 6:30.
A potem nastąpiło najszybsze pływanie w życiu! Na połówce start był pojedynczo, moim celem było zrobić mocny trening, więc na tym się skupiłem. 1900 metrów pływania przez centrum miasta z wartkim prądem Brdy, ależ to było fajne! Praktycznie z każdym miejscem, obok którego płynąłem, mam jakieś fajne wspomnienia z lat 90., były momenty, że płynąc po prostu się sam do siebie uśmiechałem. Uśmiechnąłem się też, i to całkiem szeroko, gdy wychodząc z wody przy Łuczniczce zatrzymałem garmina i zobaczyłem czas 26:16 i to sam, bez bąbelków! No proszę Państwa, tak to ja mógłbym pływać!
Przekazałem czip Tiborowi i ten pomknął na 90-kilometrową trasę rowerową, a ja spokojnym krokiem poszedłem (znów w samej piance) w kierunku hotelu na śniadanie, które zjadłem w towarzystwie pań Koniecznych-Rokickich.
Po jakimś czasie okazało się, że w sztafetach mieszanych idzie nam całkiem nieźle i ocieramy się o podium. Zaczęło się więc mocne trzymanie kciuków i kibicowanie. Finalnie Aga dobiegła do mety na trzecim miejscu, więc zamiast się szybko zbierać do domu, zostaliśmy na dekorację. Wprawdzie liczyłem, że nagrody wręczać nam będzie Prezes KS NIE MA NIE MOGĘ, a skończyło się na prezydencie Bydgoszczy, no ale to i tak spoko. Przecież rozumiem, że Prezes ma ważniejsze sprawy na głowie, musiał na przykład ogarnąć wszystko za MKona, który wygrał połówkę.
Prawda jest taka, że mimo niedosytu związanego z moim wynikiem na ćwiartce, był to fantastyczny weekend, dla takich właśnie wyjazdów warto uprawiać sport!
