„Mam cię, gagatku!”.

Czy ja powiedziałem to na głos? Krzyknąłem wręcz?

Nie powiem, ogromną radość sprawił mi widok Marka na horyzoncie. Gdy mijaliśmy się na agrafce, miałem do niego jakieś 1300–1400 metrów straty i choć wiedziałem, że mocniej biegam, to w możliwość dogonienia go wierzyłem tylko trochę. Naprawdę niedużo.

Właściwie to ułożyłem sobie już na FB post na poczet zajęcia czwartego miejsca w Tatramanie. Że choć mówią, że czwarte miejsce jest najgorsze, to mi jest najlepiej na świecie, bo Tatraman to genialna impreza.

Rzadko staję na pudle, uśmiechałem się cały wieczór ;) / fot. Iwo Borczuch
Rzadko staję na pudle, uśmiechałem się cały wieczór ;) / fot. Iwo Borczuch

Szanowni Państwo, powiem to jeszcze raz, żeby Państwo zrozumieli: Tatraman to fantastyczna impreza i bez dwóch zdań warta, by w niej wystartować! Począwszy od tego, co zawodnik dostaje w ramach wpisowego (a na przykład trzy posiłki, w tym wieczorna impreza z dobrym piwem, a nie jakimiś sikami!), poprzez absolutnie piękną trasę po Spiszu i Tatrach, na naprawdę wyjątkowym medalu skończywszy. A to wszystko okraszone kameralną (rodzinną wręcz) atmosferą. Tatraman ma inny smak niż Karkonoszman, w którym startowałem już trzy razy. Ani lepszy, ani gorszy, inny. Obie imprezy uwielbiam i na pewno na obie będę chciał wrócić.

Gdy dostojnie prowadząc Celinkę, pojawiłem się o 7:20 w strefie zmian (start zaplanowano na 8:30), zobaczyłem pustkę. Firma od pomiaru czasu nieśpiesznie rozstawiała sprzęt, a strefy po prostu jeszcze nie było. Lekka konsternacja zniknęła dość szybko, bo rozstawienie strefy dla kilkudziesięciu uczestników (na starcie stanęły 43 osoby) trwało dosłownie moment, a 10-minutowe opóźnienie startu (chwilę trwało też napompowanie i rozstawienie bojek na Jeziorze Czorsztyńskim) nie spotkało się z jakąkolwiek dezaprobatą ze strony zawodników.

Ach, to pływanie…

 

Pływanie: 41:31, średnie tempo 1:55/100 m, miejsce 19/43 (44,2%)

Ten etap na Tatramanie ma wyjątkowy smak. Bywa, że mgła zachodzi na jezioro i nie widać celu, do którego trzeba dopłynąć (odległa o kilometr skała), ale tym razem mgły nie było. Co nie zmienia faktu, że rzeczonej skały i tak widać nie było, bo zlewała się z tłem. Trzeba było po prostu uwierzyć organizatorowi, że jest „o, tam!”. Po drodze kilka bojek, ale rozstawione dość daleko od siebie i mam wrażenie, że nawigacja była sporym wyzwaniem.

Trzeba solidnego zooma, by ujrzeć skałkę, którą należy opłynąć / fot. Iwo Borczuch
Trzeba solidnego zooma, by ujrzeć skałkę, którą należy opłynąć / fot. Iwo Borczuch

Znów próbowałem mocno zacząć, łapać nogi i solidnie przepracować etap pływacki, abym wyszedł z wody zadowolony i… znów się nie udało. Naprawdę miałem poczucie, że dobrze płynę. Serio! A wydłużona (co do zasady – org tego nie ukrywa) trasa plus słaba nawigacja sprawiły, że wg zegarka przepłynąłem 2170 m w czasie 41:31. Średnie tempo 1:55 i dopiero 19. open czas pływania – kolejne moje rozczarowanie związane z tą dyscypliną w tym roku.

To, czego się jednak nauczyłem, to myśleć w kategoriach „tu i teraz”. Triathlon, szczególnie w górach, trwa wiele godzin i gdyby człowiek załamał się po pierwszym (najkrótszym!) etapie, nie byłoby dobrze. Dwie lub trzy osoby wyprzedziłem już w strefie zmian i ruszyliśmy z Celiną na kolejną przygodę. Trasę objechałem sobie w czasie wakacji w Tatrach i dobrze wiedziałem czego można się spodziewać.

 

Rower: 3:05:12, średnia prędkość 29,2 km/h, NP= około 220–225 W (nie wiem dokładnie), miejsce 3/43 (7%)

Na dzień dobry, na chyba drugim kilometrze, spadł mi łańcuch. Szybki zeskok z roweru, zakładam niepokorny kawałek roweru i jedziemy dalej. Staram się zapomnieć o początkowych przeszkodach i robić swoje. Choć Tatraman to zawody górskie (przewyższenie na etapie rowerowym wynosi ponad 1700 m), to trasa jest na tyle szybka, że można wystartować na rowerze czasowym. Wiele jest na niej podjazdów, które spokojnie można jechać w pozycji oreo. I to mimo moich niezbyt górskich przełożeń (44/54 z przodu i 28/11 z tyłu).

W pierwszej części trasy musiałem kilka razy solidniej docisnąć ponad 300 W, trochę pojęczałem, pocharczałem, ale generalnie trasa nie jest jakaś zabójcza, a rower czasowy bardzo przydaje się na szybkich zjazdach oraz płaskich odcinkach.

 

 

Tak w ogóle, to trasa kolarska Tatramana to jest majster-kuźwa-sztyk! Ona jest, słuchajcie, przepiękna! To zaledwie 90 km, ale obejmuje kilka solidnych podjazdów, na których można poczuć pieczenie w udach, do tego absolutnie fenomenalny, cudowny i zapierający dech w piersiach przejazd doliną z Osturni do Ždiaru. Słuchajcie, co to jest za miejsce, to kopara opada.

Zerowy ruch samochodów, góry z każdej strony, doskonały asfalt… Zakochałem się w tym miejscu już podczas rekonesansu, przejazd na zawodach tylko tę miłość umocnił. Tam naprawdę trzeba pojechać. Zresztą, sama Osturnia to też wspaniałe miejsce. Położona w sercu Spiszu wieś słynie z drewnianych zabudowań i mieszkańców, którzy mówią gwarą niezrozumiałą dla reszty Słowaków. Mojego zachwytu nad Osturnią nie ostudził nawet traktor z przyczepą stojący w poprzek drogi, przez który musiałem zatrzymać się na minutę.

Gdybyście wybrali się w tę okolicę, to uważajcie tylko na ostatni kilometr dojazdu do drogi krajowej 66. Jest stromo i tak dziurawie, że płakać mi się chciało na myśl, jak Celinka cierpi, mimo że jechałem 15 km/h. Droga 66 to szybki kawałek trasy, ale trzeba uważać na samochody (Tatraman odbywa się przy otwartym ruchu), które… spowalniają kolarzy. Najszybsze 5 km pokonałem tam z prędkością ponad 55 km/h, a najszybszą dychę – 49 km/h. I to mimo kilkakrotnego hamowania ze względu na tamujące ruch czterokołowce ;)

To nie tak, że zaplątałem Pimpka w jakieś sznurki. On po prostu trzyma amulet, który dostałem od Bobysia <3 / fot. Iwo Borczuch
To nie tak, że zaplątałem Pimpka w jakieś sznurki. On po prostu trzyma amulet, który dostałem od Bobysia <3 / fot. Iwo Borczuch

Dalsza część to doskonale znana mi trasa wzdłuż słowackich Tatr przez Tatrzańską Łomnicę, Smokowce i Szczyrbskie Jezioro. Od samego początku wyprzedzałem i wiedziałem, że zajmuję coraz lepszą pozycję. Ostatniego z rywali wyprzedziłem na zjeździe do Podbańskiego. Znałem ten kawałek i wiedziałem, że można tam cisnąć w dół ile wlezie, a 70 km/h nie przekroczyłem tylko dlatego, że wiało w twarz. Do drugiej strefy zmian wpadłem jako czwarty i po błyskawicznej zmianie obuwia (1:31 – najszybsze T2 ze wszystkich!) ruszyłem na etap biegowy.

W T2 rozsiadłem się jak panicz, a i tak zrobiłem najszybszą zmianę ze wszystkich! / fot. Iwo Borczuch
W T2 rozsiadłem się jak panicz, a i tak zrobiłem najszybszą zmianę ze wszystkich! / fot. Iwo Borczuch

Bieganie: 2:26:51, średnie tempo 6:54, miejsce 2/43 (4,7%)

W pierwszej części biegowa trasa Tatramana nie dorównuje spektakularności etapu rowerowego czy pływackiego. To prawie 17 km biegu (lub marszobiegu) po asfalcie. Prowadzi głównie lekko pod górę, brakowało mi jakoś motywacji, by cały czas biec i co jakiś czas przechodziłem na trochę do marszu.

Trasa na początku wbija się na szlak wzdłuż Koprowskiego Potoku i po 2,5 km zawraca. Dzięki temu można ocenić stratę do zawodników z przodu i przewagę nad tymi z tyłu. Sylwek Swat i Fabisz byli okropecznie daleko z przodu. Do Marka Zajusza traciłem jakieś siedem minut. Moja głowa uznała, że to strata nie do odrobienia, a ja nie zmuszałem się do nadmiernego wysiłku. Dość powiedzieć, że średnie tętno z etapu biegowego to 151, a maksymalne – 159 uderzeń na minutę, są to wartości trochę niższe od tych, na jakich pokonałem maraton podczas ironmana w Malborku, a na Karkonoszmanie 2016 średnie tętno miałem o 12 uderzeń na minutę wyższe.

Bardzo trudno było mi wejść na wyższe obroty, pogodziłem się z tym, że zajmę czwarte miejsce (nie bałem się, że mnie ktoś dogoni) i nawet ułożyłem sobie w głowie post na FB w związku z tym. Ale gdy w pewnym momencie na jednej z dłuższych prostych zobaczyłem Marka, musiałem zmienić post na Fejsa.

„Mam cię, gagatku!”.

Czy ja powiedziałem to na głos? Krzyknąłem wręcz?

Uśmiechnąłem się pod nosem i ten uśmiech nie zniknął mi z twarzy już do końca.

fot. Tomasz Habieda / Sławek Kiwak
fot. Tomasz Habieda / Sławek Kiwak

Do mety było z 8 km i wiedziałem, że tylko kataklizm odbierze mi trzecie miejsce. Nie przyśpieszałem, bo trzymając dotychczasową intensywność, odrobiłem pięć minut, zostały jakieś dwie. Zaczęło wiać. Zatrzymałem się i spokojnie założyłem kurtkę. Po co się wychładzać.

I ruszyłem. Wzrokiem oznaczałem sobie punkty, w których był Marek i stoperem mierzyłem stratę. A ta topniała z każdą minutą. Bez pośpiechu skorzystałem z ostatniego punktu żywieniowego i ruszyłem na finałowe podejście na Kasprowy Wierch. Wciąż uśmiechnięty, bo było dobrze.

Na dodatek nareszcie skończył się asfalt i zaczęły się góry. Takie prawdziwe góry, jakie kocham miłością nieskończoną. Chmury spowijające Tatry zasłaniały widoki, ale krajobraz – choć ograniczony zasięgiem – był bajeczny. Przede mną było 750 m w górę na 4,5 km do przodu. A ja uśmiechnięty, było dobrze.

Po paru minutach wspinaczki przeplatanej krótkimi odcinkami biegu wyprzedziłem Marka i robiłem dalej swoje. Bez jęczenia, bez niepotrzebnego zakwaszania mięśni, po prostu robiłem swoje, czerpiąc radość z każdego pokonanego metra, a uśmiech mi nie przechodził. Zacząłem myśleć, że jeśli po tych zawodach będę miał jakieś zakwasy, to na policzkach, od uśmiechania się.

 

 

Chmury mocniej zasnuły góry i wbijając się na Suchą Przełęcz, nie widziałem kompletnie nic poza mlekiem rozlanym w powietrzu. Nic. Skręciłem w czerwony szlak, do mety było jakieś  400 m, a gdyby nie wgrany w zegarek track, to chyba nie wiedziałbym, gdzie ten Kasprowy jest.

Nieustannie się uśmiechając, zbliżałem się do obserwatorium astronomicznego, przy którym umieszczona była meta. Słyszałem ludzi tam zgromadzonych, ale ich nie widziałem. Zegarek twierdził, że do mety zostało 65 m, a ja nadal jej nie widziałem!

W końcu jest, widzę, oni mnie widzą, brawa, okrzyki i Ona czekająca tam na mnie. Uściski, całusy, najpiękniejszy medal, jaki mam, kopara zbierana z podłoża na wieść o wyniku Fabisza (gratulacje razy milion!) i wciąż się uśmiecham. Padam na glebę nie ze zmęczenia, ale by zrobić kilka pĄpek, opanowuje mnie czysta i niczym niezmącona radość – taka, jaką lubię. Trzecie miejsce w Tatramanie, tak trzeba żyć!

Tak trzeba żyć, tak trzeba startować, tak trzeba się cieszyć! / fot. Ala
Tak trzeba żyć, tak trzeba startować, tak trzeba się cieszyć! / fot. Ala
PODZIEL SIĘ
Poprzedni artykułTen z zajebiście ważnym pytaniem
Następny artykułTen z pływacką rewolucją
Krasus – biegacz, napieracz, triathlonista i pĄpkins pełną gębą. Jego filozofia uprawiania sportu łączy ciężką pracę i ciągłe dążenie do bycia lepszym z dobrą zabawą, bo przecież w życiu chodzi o to, by było fajnie. Zrobił swoje jeśli chodzi o uklepywanie asfaltu i teraz realizuje się w terenie. W lesie, z mapą czy w górach czuje się jak ryba w wodzie!

3 KOMENTARZY

  1. Moje gratulacje, świetny wynik :) Chciałbym kiedyś byc na triatlonie w górach, szczególnie w Tatrach, dużo pięknych widoków :) Mam nadzieję że będę miał kiedyś okazję, powodzenia w dalszej pracy.

  2. Bardzo dobry rezultat „pudło” zawsze cieszy, szczególnie na trudnym terenie, bo wydaje mi się że góry to nie przelewki, ja póki co trenuję do pierwszego triathlonu w życiu, już się nie mogę doczekać:)

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here