Każdy średnio ogarnięty sportowiec zdaje sobie sprawę z tego, że prędzej czy później przyjdzie kryska na matyska i życiówki robione w każdym sezonie się skończą. Powody mogą być różne – przychodzi to z wiekiem, ze zmianą priorytetów, problemami zdrowotnymi, rozwojem rodziny itd.

Stawiając wszystko na pływanie zdawałem sobie sprawę z tego, że w okolicach dobrych wyników w triathlonie to ja w 2019 raczej się kręcił nie będę. Że chowając Celinę w kąt na kilka miesięcy, a potem spędzając w siodełku w trzy miesiące mniej czasu niż w analogicznych okresach w jeden miesiąc, to ja niczego nie osiągnę. Ale taki był plan, więc spoko.

Ale choć „spoko” i choć wszystko wiedziałem, to… gdzieś, po cichutku, liczyłem na cud. Że pojadę do tej Częstochowy i jak różowy książę zrobię swoje 39 km/h, a może i lepiej. I jeszcze potem pobiegnę po 3:50–3:55, choć takie prędkości w ciągu ostatniego pół roku osiągnąłem tylko na dwóch treningach i to najdłużej na pięć minut.

He he he, „potrzymaj mi piwo”, powiedziała rzeczywistość.

Przyszedł ten pierwszy w sezonie start. Jarałem się i to mocno, bo uwielbiam się ścigać! Niestety, od samego startu do samej mety mi nie szło. Trochę też przyłożyłem do tego rękę, by nie powiedzieć wprost, że etap rowerowy to ja po prostu spieprzyłem.

PŁYWANIE:
Oficjalnie: 18:42, miejsce 52/249 (20,9%)
Pomiar: 17:00, średnie tempo 1:48

Pływanie w wynikach to duża zmyłka, bo wliczono do niego dobieg (200 m, jak nie więcej) do strefy zmian, czas 18:42 niewiele więc mówi. Z wody wyszedłem z czasem 17:00. Zakładając, że faktycznie było 950 metrów, daje mi to tempo 1:48.

I to jest, k…, jakiś absurd. W sobotę pojechaliśmy z Bożenkami na Kryspinów popływać. Spokojne luźne pływanie wjechało w tempie 1:56 (dystans jakieś 1200 m). Czułem się naprawdę dobrze.

Nastrój przed startem był naprawdę bojowy! / fot. Agencja Gazeta

Dzień później w Częstochowie płynę jak szalony, mam wrażenie, że Kalach i inni są tylko ociupinkę przede mną, a okazuje się, że płynę jak zwykle. Pierwsze 200 metrów to była pralka taka, że głowa mała. Zdawało mi się, że mimo tego płynę szybko. Nie odpuszczałem, starałem się trzymać jakichś nóg, dobrze nawigować i przesuwać do przodu.

A potem nadszedł moment wyjścia z wody, spojrzałem na zegarek, usłyszałem „BOżenka sporo przed tobą” i wiedziałem, że pozamiatane. 52. czas pływania (21 proc.) to nieźle, ale w takich imprezach startuje wielu totalnych amatorów i nie ma się co cieszyć z procentów. Warto spojrzeć na znajomych. BOżenka wsadziła mi półtorej minuty (co oznaczało, że przeniosę ją przez linię mety na barana), a Remiś jeszcze więcej, szkoda gadać.

ROWER:
Oficjalnie: 1:15:01, miejsce 42/249 (16,9%)
Z zegarka: dystans 43 km, średnia prędkość 34,4 km/h, średnia moc 205W, moc znormalizowana 234 W

Częstochowa miała być startem otwierającym sezon, nie spinałem się jakoś mocno na analizę trasy. Przejrzałem tę kolarską i wydawała się sympatyczna. Pofałdowana, na jednej pętli, z niezłym asfaltem – podobna trochę do Sierakowa, trochę do Strykowa. Na obu jeździłem dość szybko, więc i tu na to liczyłem.

Nierzadko na zawodach spotyka się odcinki z fatalną nawierzchnią. A to jakaś kostka brukowa, a to trelinka, a to coś innego. Odcinki te miewają maksymalnie kilkaset metrów i są zlokalizowane tuż przy strefie zmian – ot, czasami nie da się inaczej poprowadzić trasy.

Osoba, która w ramach Częstochowa Triathlon zaplanowała odcinek kamiennej kostki poprzecinanej jakimiś kanałami (nie mam pojęcia, co to było i jak to nazwać) na półtorakilometrowym odcinku rozpoczynającym się 2 km od startu (który to pokonywaliśmy też na powrocie), powinna się smażyć w piekle. Aleja Najświętszej Maryi Panny wyłożona została licznikami i bidonami, służby porządkowe na nadążały ich sprzątać. Łzy waliły mi się do oczu, gdy widziałem jak Celinka cierpi, a i tak jechałem tam bardzo wolno i w górnym chwycie. Trzeba solidnie nienawidzić swojego roweru, by cisnąć tam mocno.

Sądziłem, że tego shitu będzie 200 metrów. Po 200 metrach pomyślałem „No dobra, maksymalnie 300–400”, a to się ciągnęło i ciągnęło niczym balonówka z końca lat 80. Odcinek pod wieloma względami urokliwy i bez wątpienia reprezentatywny dla Częstochowy, ale – do jasnej Anielki! – nie na etap rowerowy. Nie na darmo segment na Stravie nazywa się tam Paris–Roubaix pod Jasną Górę ;) Swoją drogą, są tam też Dziewiąte błogosławieństwo i Święty ojciec od szosy – dobre!

Wyjeżdżając z Alei, byłem naprawdę wkurzony i mocno sfrustrowany. No, ale teraz zaczyna się moje, będzie już tylko lepiej. Normalnie powinienem pilnować mocy i jechać swoje. Tymczasem ja…

Szybciej, mocniej, dawaj, wyprzedzaj, zapierniczaj! O, ktoś mnie zagaduje. Wyprzedzę, nie dam się.

O, wyprzedza mnie on.

No to ja jego.

No to on mnie.

I tyle go widziałem. Po kilku niepotrzebnych szarpnięciach po prostu zabrakło mi pary w nogach, musiałem odpuścić. Po odpoczynku próbuję znów przyśpieszyć, ale z marnym efektem. Szarpię, rwę jak głupi. Niby powoli wyprzedzam, ale to nie jest tak jak zwykle.

Mimo niezadowalającego pływania, na rower ruszałem w dobrym nastroju. Przecież zawsze nadrabiam straty / fot. Agencja Gazeta

Po paru zrywach znów muszę odpocząć. Jadę tak kompletnie bezmyślnie.

Ja naprawdę nie umiem wytłumaczyć, dlaczego zostawiłem rozum w strefie zmian. Leżał tam i śmiał się, obserwując, co ja odwalam na trasie rowerowej…

Jest taki wskaźnik pokazujący, jak dobrze pojechałeś rower – VI. To stosunek mocy znormalizowanej do średniej. Bo trzeba jechać równo, bez szarpania. Im równiej pojedziesz, tym efektywniej pojedziesz. No i ja całkiem nieźle zawsze umiałem pojechać. W Strykowie 1,05, w Bydgoszczy – 1,04. Spoko. A w Częstochowie? 1,14. Jeździec bez, kurwa, głowy. Co ja tam robiłem…

BIEGANIE:
Czas: 43:05, tempo: 4:06, miejsce 17/249 (6,8%)

Schodząc z roweru, wiedziałem już, że kicha jest. Że nie będzie pudła w kategorii, TOP10 w generalce, ani innych fajnych rzeczy. Co więcej, na rowerze nie wyprzedzałem BOżenki, co oznaczało, że szatanica jedna nadal jest przede mną… Niełatwa trasa (trochę terenu, parę niewielkich podbiegów, sporo zakrętów) nie ułatwiała życia, na szczęście tempo w okolicy 4:05–4:10 udawało się trzymać. Dość szybko doścignąłem moją Braciszkę i kolejne osoby.

Jak to na ćwiartce, było cholernie ciężko. To jest jednak intensywność ponad progiem, tu nie ma miejsca na uśmiechy. Cały czas biegłem w pewnej odległości za jednym z zawodników i co się zbliżyłem, to mi uciekał znów na 10–15 metrów.

W końcu podjąłem dość głupią decyzję: atakuję! Szkoda, że do mety były 3 km, a nie np. 300 metrów. Solidnie przyśpieszyłem, wyprzedziłem go i… siły się skończyły. Głupio było jednak zwalniać, więc cisnąłem na tej intensywności już do mety. Tętno ponad 180 bpm, mina umarlaka i moja koślawa technika. No pięknie musiało to wyglądać.

Szczerze ucieszyłem się, widząc ostatnią prostą, bo wiedziałem, że w końcu odpocznę. Ostatkiem sił docisnąłem i (nawet chyba uśmiechając się) wpadłem na metę.

PODSUMOWANIE:
Czas: 2:19:31, miejsce: 25/249 (10%), miejsce w M30–39 9/97 (9,3%)

Czas 2:19:16 (zaliczyłem jeszcze 15 sekund kary za „bałagan w strefie zmian”, więc w wynikach widnieje 2:19:31) oddaje moją aktualną formę. Cudów nie ma. Niewielka liczba mocnych jednostek kolarskich i biegowych przynosi taki efekt. 25. miejsce w generalce i 9. w kategorii M30–39 chluby nie przynoszą, ale to nie  jej  jest poświęcony ten sezon.

Założyłem przecież, że stawiam na pływanie, dobrych rezultatów w zawodach triathlonowych więc nie może być. Szkoda, że to pływanie jak na razie nie oddaje. 17 minut na ćwiartce to ja już dawno pływałem i choć ćwiartka ćwiartce nierówna, to liczyłem po prostu na lepszy wynik. Trzeba uzbroić się w cierpliwość.

Staram się nie oceniać drogi, jaką wybrałem, po jednych zawodach. Przede mną jeszcze połówka w Borównie i ukochany Karkonoszman, zobaczymy, co tam się uda napływać. Skoro przyjąłem założenie, że na naukę pływania daję sobie maksymalnie trzy lata, to chciałbym się tego konsekwentnie trzymać, choć przyznaję, że w głębi duszy nie jest mi z tym łatwo.

A, jeszcze ciekawostka statystyczna. Zawsze wkurzało mnie, że tak słabo wypada moje pływanie na tle reszty konkurencji i zawodników. Moje przykładowe miejsca w kolejnych konkurencjach w ostatnich dwóch latach: Malbork 57-4-4, Susz 139-46-32, Stryków 58-8-4. No i wtedy wchodzi Częstochowa, cała na różowo: 52-42-17. Tak blisko dawno nie było.. :P

A, Częstochowa. Moja ocena tej imprezy nie jest jednoznaczna. Na plus na pewno warto zapisać klimat. To niewielka impreza bez zadęcia, z uprzejmymi wolontariuszami i superatmosferą na mecie.

Ach, meta. Po ukończeniu wypatrywałem BOżenki, bo słowo się rzekło: przeniosę ją przez linię mety! Ciśnie, biegnie! Złapałem Królową Bibliotekarek na plecy i lecimy. Nie wiem, czy pokonaliśmy tak 50 czy 80 metrów, ale muszę przyznać, że się solidnie zasapałem ;) No ale mamy najfajniejsze wspólne zdjęcie z triathlonów ever!

Tak było, podwózka BOżenki na metę! ;) / fot. Shootit (podobnie jak zdjęcie główne na górze)

Ale wracając do oceny Częstochowa Triathlon: akwen jest niewielki i moim zdaniem trochę za ciasny jak dla 250 osób startujących z wody, ale jest na to metoda – trzeba szybciej pływać, wtedy ma się luźno. Trasa biegowa jest urozmaicona (kawałek trailowy, trochę twardego, parę niewielkich podbiegów) i dość trudna, ale przynajmniej coś się dzieje.

No i rower. No właśnie, trasa rowerowa w Częstochowie to dwie zupełnie różne trasy. Część za miastem jest naprawdę urokliwa i fajnie pofałdowana. Spora liczba zakrętów i podjazdów sprawia, że na pewno nie można narzekać na nudę. Dziwna sprawa tylko z jej długością, bo rozstawiający trasę dał chyba ciała – jedna zawrotka została postawiona jakiś kilometr wcześniej niż było na mapie, przez co wyszło 43 zamiast 45 km. Szkoda.

Ale trasa Częstochowa Triathlon to też przejazd przez Częstochowę. Moje wrażenia z jazdy Aleją Najświętszej Maryi Panny opisałem powyżej. Odcinek ten nadaje się na gravela albo górala, a nie amatorską jazdę szosą czy czasówką. Szkoda po prostu sprzętu. Po zawodach jeden z kolegów stwierdził, że nie jest to trasa „bike friendly”, co doskonale oddaje i moje nastawienie.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here