Mój czwarty Karkonoszman.

Czwarty raz epickie pływanie pod Zamkiem Czocha.

Czwarty raz przepiękna pętla na rowerze z podjazdami na Michałowice i Zachełmie, no i finałowym odcinkiem Sosnówka–Karpacz.

Czwarty raz wyjątkowa trasa biegowa z metą na samym szczycie najwyższego szczytu Karkonoszy – Śnieżki.

Pierwszy raz, stając na starcie, wiedziałem, że szans na poprawę czasu z poprzedniego Karkonoszmana (2016 – czytaj relację) raczej nie mam.

Wyjazd ze strefy zmian T1 :) / fot. Tomasz Raczyński (zdjęcie główne także!)

Bez spiny

Na starcie na Zamku Czocha zjawiłem się wyjątkowo spokojny. Prawda jest taka, że jeszcze nigdy do zawodów nie przystępowałem tak nieprzygotowany, a jednocześnie tak wyluzowany. Ostatni tydzień totalnie nie sprzyjał trenowaniu. Samo to, że Ala wyjechała na trzy dni, a ja zostałem z dziećmi, nie byłoby takie trudne gdyby nie fakt, że młodszy się rozchorował. I opiekunka też. Odpuściłem więc zupełnie i ucieszyłem się, gdy w czwartek wieczorem udało mi się zrobić krótką zakładkę pobudzającą mięśnie.

W gratisie, na osiem dni przed wyjazdem okazało się, że coś jest nie tak z szytką w przednim kole i postanowiłem w ostatniej chwili zainwestować w nowe ogumienie. Na szczęście w Veloarcie pracują prosi i choć zawiozłem koła na ostatnią chwilę (w poniedziałek po południu), to na weekend były gotowe. Po raz kolejny polecam to miejsce!

Cudem udało się zdążyć na przedstartową odprawę. Na pamiątkowe zdjęcie na zamku wparowałem spóźniony, krzycząc „JESZCZE JA, ZACZEKAJCIE NA MNIE!!!”. I u jednego fotografa znalazłem się na fotce, a u innych mnie nie ma ;) Jeden złapał nawet moment, jak wbiegam.

Tomasz Raczyński – mistrz timingu ;)

Dzięki temu wszystkiemu miałem spokojną głowę, niczego po sobie nie oczekiwałem i… po prostu postanowiłem się dobrze bawić.

Ale po cichu przyznam się, że trochę cykałem się warunków pogodowych. Miało nie padać i nie wiać, ale pięć czy siedem stopni na starcie, kilka stopni na Śnieżce i woda, która parę dni wcześniej miała 12 stopni (na szczęście finalnie było trochę więcej) – takie warunki muszą budzić respekt. Zapakowałem więc do bagażnika masę ubrań, by na miejscu zdecydować, co kiedy założę.

Pływanie – czysta przyjemność!

„Najlepsze pływanie ever!”, krzyknąłem do mojego wspaniałego supportu, wychodząc z wody. I wcale nie chodziło mi o to, że wykręciłem jakiś kozacki czas. Bo kozackiego czasu oczywiście nie było (cóż, moje pływanie to nadal przygoda). Wychodząc z wody, miałem niecałe 36 minut, co jest w ostatnich latach moim przyzwoitym poziomem, choć niezmiennie chciałbym być dużo wyżej.

Nos niczym żagiel ;) / fot. Michał Złotowski

Chodziło jednak o samą przyjemność z pływania. Miałem spore obawy ze względu na niską temperaturę wody, a było bajecznie. Woda była wprawdzie dość chłodna, ale nie zimna, a przynajmniej cieplejsza od powietrza – a to już coś.

Szczerze żałowałem, że te 1900 metrów w wodzie już się skończyło. Magia Jeziora Leśniańskiego całkowicie mnie pochłonęła. Zatopiłem się w nią bez reszty. Parująca tafla jeziora, otaczające ją skały i górujący nad wszystkim zamek. W takich warunkach nawet moje ciulowe pływanie może być fajne.

A że dopiero 36. miejsce? Cóż, muszę dalej to pływanie trenować. Nie poddam się.

Kolarstwo – im dalej, tym lepiej

Rekordowo dużo czasu spędziłem w T1. Nie dość, że jest ono wyjątkowe (no bo pokażcie mi inną strefę zmian zlokalizowaną na dziedzińcu najprawdziwszego zamku!), to zdecydowałem się poświęcić sporo czasu na ubranie się. I choć kosztowało mnie to sporo (szybkie założenie koszulki z długim rękawem na mokrą skórę nie jest proste), to opłacało się, bo na rowerze mnie nie wymroziło.

Wszystkie poprzednie starty w Karkonoszmanie wyglądały tak samo: od początku roweru solidne wyprzedzanie. Po dobrym rowerze w Borównie czułem, że i tu będzie tak samo. A tu niespodzianka. Ruszam, przyśpieszam i… zatyka mnie. Nie mam sił! Nie jestem w stanie wygenerować oczekiwanej mocy ani osiągnąć sensownej prędkości. Wyprzedzam wprawdzie kilka osób, ale kilka innych wyprzedza mnie. Dużo wolniej, niż oczekiwałem, przesuwam się w klasyfikacji generalnej w górę i cały czas zastanawiam się, co się dzieje.

I teraz, po miesiącu, nadal nie umiem tego wyjaśnić. Po prostu nie i koniec, nie dało się sensownie jechać. Byłem zły, a mój wkurw potęgowały niektóre supporty innych zawodników, które nie stosowały się do zasad i próśb organizatorów i jechały tą samą trasą co my.

W ustalonym przez Gudosa i spółkę miejscu, na Rozdrożu Izerskim czekać miała moja drużyna. Zaplanowałem tam wymianę bidonu, ale przy okazji mogłem ponarzekać jak to fatalnie mi się jedzie. Za mną było 30 kilometrów z raczej mniejszymi górkami, a to, co ciekawe, czekało dalej. W tamtym momencie nie miałem różowego pojęcia, jak dam radę wjechać na Jagniątków, Zachełmie i finalnie do Karpacza.

Celinka na jednym z podjazdów / fot. Air Drift

Ruszyłem z Rozdroża lekko przerażony. Michałowice były coraz bliżej. Doskonale znam ten podjazd, spędziłem tam (na górze, w Jagniątkowie) raz fantastyczne wakacje, podczas innych wizyt w Szklarskiej też tam podjeżdżałem. A bałem się tego podjazdu jak cholera.

Okazało się (na szczęście!), że strach ma wielkie oczy. Że potrzebowałem tych kilkudziesięciu kilometrów, by się rozpędzić. Na górę dostałem się bez większego stęknięcia, acz segment Stravy mówi, że byłem odrobinę wolniejszy niż w 2015 i 2016 roku. Na zjeździe z jednej strony odpoczynek dla nóg, z drugiej serce w przełyku, bo zjeżdżać to ja nie umiem. W drugiej części zjazdu wyprzedziło mnie dwóch zawodników. Złapałem się ich i dzięki temu końcowy odcinek pokonałem szybciej.

Drugie spotkanie z supportem w dużo lepszym nastroju i ruszam na kolejny podjazd – Zachełmie. Ten znam mniej, jechałem tam tylko czterokrotnie – na zawodach. Ale wspominam jako niezłą mordęgę. A tu PYK, najszybszy przejazd i to na najniższym tętnie! Wyprzedziłem w międzyczasie jeszcze kilka osób, co dawało nadzieję, że finalnie w TOP20 się zmieszczę.

Jeszcze tylko zjechać i zostanie cebula na torcie Karkonoszmana. 7,5 kilometra podjazdu z Sosnówki do Karpacza. Prawie pół godziny jazdy niemal cały czas pod górę. Sapiąc, stękając, jęcząc. O tak, to lubię! Szczególnie że wyraźnie szło mi lepiej niż innym. Znów łyknąłem kilka osób, a gdy na ostatnim kilometrze zobaczyłem przed sobą Artura i Michała, włączył mi się taki wojownik, że finalny kilometr pojechałem mocniej od zwycięzcy całej imprezy. ;)

Gdy dojeżdżałem do T2, zobaczyłem oczywiście niezawodny support. Beluś pomógł w przebraniu się w biegowy szpej i ruszyliśmy. 17. pozycja po etapie rowerowym to gorzej niż liczyłem. Myśli skupiłem jednak wokół tu i teraz. Liczył się etap biegowy. 21,1 km po Karkonoszach, z metą na Śnieżce.

Bieganie – gdzie ta forma?

Początek jak zwykle lekko zachowawczy. Znam tę trasę jak własną kieszeń, wiem, jak potworną bombą może skończyć się rumakowanie. Tasujemy się z Arturem, który w Borównie na samym biegu wsadził mi bodaj 3 min. „O nie, mój panie, dzisiaj to ci tak lekko nie będzie”. Belosky motywuje na każdym kroku, nogi zaczynają już boleć, bo na rowerze poszalałem.

Wyprzedzamy poszczególne osoby, ale nie są to tłumy. Brakuje mocy, by docisnąć. Nagle, już na grani, gdzieś za sobą słyszę głos Radka biegnącego z Natalią. „Dawaj, Nati, dawaj!”. Cóż, bieganie nie jest w tym sezonie moją nadzwyczajnie mocną stroną. We wspomnianym Borównie Natalia była na etapie biegowym ode mnie szybsza i tego dnia również mnie dogoniła.

Partnerzy :) / fot. Michał Złotowski

„Janusz, nie poddawaj się. Nie teraz!”. Przyjaciel zawsze wie co powiedzieć. Biegniemy za Natalią i Radkiem, cały czas „na radar”. Raz trochę bliżej, raz trochę dalej. Zostało ostatnie podejście (trudno ten odcinek nazwać podbiegiem, he he): na Śnieżkę. Natalia jakby coraz bliżej, ale mi nogi zaczynają odmawiać posłuszeństwa. Bela toruje drogę wśród turystów, a mnie odcina. Muszę się zatrzymać, choćby na 5 sekund. Ufff, jaka ulga. Jesu, jak dobrze, że nie muszę biec.

„No dalej Janusz, jeszcze ze 150 metrów tylko!”. Nie no, tego już za wiele. Wyzwałem go pod nosem (mam nadzieję, że to było pod nosem!). Pomyślałem, że co to za wsparcie, że mnie zakatować chce. Że drań, paskud i łobuz. I… ruszyłem. Każdy mięsień nóg i pośladków palił, bolały mnie już plecy, brzuch i ramiona, ale ta pieprzona meta faktycznie była już coraz bliżej. Ostatnie schodki już spokojniej, nawet się chyba uśmiechnąłem.

Na szczycie czekająca ONA. Uff, można wpaść w ramiona. Jak dobrze mieć kogoś, kto czeka na końcu drogi.

Supporcie, love You! / fot. Air Drift

Podsumowanie: ja tu jeszcze wrócę

13. miejsce i 6:23:22. Nie jest to czas, który dawałby mi satysfakcję, ale miałem się w tym roku nie spinać na wyniki, więc doceniam nieoczekiwanie dobry czas roweru. Za rok będzie lepiej!

Niepokoi jedynie czas biegu. 2:23:27 osiągnąłem w dużej mierze dzięki ogromnemu wsparciu Beli. Gdyby nie on, na pewno dotarłbym na metę później. Był to tego dnia ósmy czas zawodów. Porównuję się jednak do siebie. To czas słabszy nie tylko od mojego najlepszego 2016 r., ale i 2015, kiedy to pobiegłem 2:22:50.

Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. W tym roku biegowo poszło nie tak. W grudniu do 30. kilometra maratonu biegłem tempem poniżej 4:00, a skończyłem go ze średnim tempem 4:05. W czasie przygotowań 4:00 nie było dużym obciążeniem. A dziś jest to już niezłe sapanko. Liczyłem na to, że organizm pamięta i nawet z tygodniami po 20–30 kilometrów, w miarę utrzymam poziom. Otóż okazało się, że nie. Cudów nie ma. Jesienią biegam trochę więcej, mam nadzieję, że przyniesie to oczekiwane efekty :)

Dla Gudosa zawsze szacun na mecie. Karkonoszman to najlepsza impreza w Polsce / fot. Air Drift

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here