Od kilku godzin o tym myślę i ni cholery, niczego nie wymyśliłem. Nie mam zielonego pojęcia, co mną kierowało, że otworzyłem #336 Parkrun Warszawa-Praga w tempie szybszym niż otwierałem niemal dokładnie cztery lata temu City Trail ustanawiając swoją życiówkę 17:37.
Nie było najmniejszych podstaw bym sądził, że jestem w podobnej (lub lepszej, he he) formie. Owszem, biegało mi się w ostatnim tygodniu bardzo dobrze, ale bez przesady. I stając na starcie zdawałem sobie z tego sprawę. W myślach rozważałem, że wynik w okolicy 18 minut będzie sukcesem. Jako przyzwoite minimum uznałem 18:20 (tempo 3:40).
I ruszyłem pierwszy kilometr w 3:34 – w tempie, w którym atakowałbym 17:30.
Bieg na pięć kilometrów to straszny dystans – tam nie ma miejsca na żaden błąd. Przepalisz początek – zapłacisz. Kwestią jest tylko to, kiedy dług zostanie ściągnięty. Na trzecim kilometrze? Czwartym?
Po szalonym pierwszym kilometrze zwolniłem trochę i drugi zrobiłem w 3:40, a trzeci w 3:43. Teoretycznie 18:20 lub lepiej było w zasięgu, ale ja czułem, że jest już pozamiatane. Było mi ekstremalnie ciężko i bardzo chciałem odpuścić. Raz nawet już zwolniłem kilka kroków, by się zatrzymać, ale… zmieniłem zdanie. Było mi po prostu wstyd. Próbowałem w miarę trzymać się Michała, który biegł wtedy parę metrów przede mną.
„Nagle przestałeś sapać” – powiedział Michał na mecie. No kurde przestałem, bo po 3,5 kilometrach mnie odcięło. Sam nie wiem, co się dokładnie stało. Pękła chyba głowa. Po prostu się zatrzymałem i przez pół minuty truchtałem.
Wkurwiony na siebie ruszyłem do dalszego biegu i dobiegłem do mety tempem około 3:50, co finalnie dało mi wynik 18:43 i piąte miejsce na 85 startujących. Michał, któremu przestałem sapać za plecami (wcześniej to on sapał mi, więc to nie tak, że się wiozłem na bezczela;)) skończył z 18:09.
Zły jestem na siebie przeokrutnie. Bo naprawdę dobrze mi się w ostatnim tygodniu trenowało i uwierzyłem, że coś drgnęło. Że mimo czterech kilogramów naddatku, mogę wrócić do szybkiego (jak na mnie) biegania. Start w Parkrunie miał być testem, który kompletnie zawaliłem. Fatalnie go rozegrałem, uważam, że gdybym spokojnie zaczął, to była szansa na przyzwoity wynik. Za tydzień lub dwa biegnę powtórkę, trzeba zmyć tę plamę z honoru.
A w międzyczasie pora chyba przyznać się przed samym sobą, że z moim trybem życia (a raczej jedzenia) daleko nie zajdę i wreszcie porządnie się za siebie wziąć. 76 kg to za dużo :(
A zdjęcie główne pochodzi z poznańskiego półmaratonu w 2017 r., zrobił je Marcin Mondorowicz, czyli Biegający Foto.