„I jeszcze pytanie do pana Marcina Krasonia: kiedy można liczyć na jakąś reaktywację bloga Biecdalej.pl?”
Ups. Zamurowało mnie. Webinarium o pandemicznej sytuacji na rynku nieruchomości, sami mądrzy ludzie w koszulach, nawet ja wbiłem się w jedną z większych jakie mam (bo w te mniejsze się chwilowo nie mieszczę, wzorcem, do którego dążę, wciąż jest ta z wesela Sołtysa – występuje na zdjęciu u góry;)), a tu takie pytanie.
Pytanie, które tak naprawdę jest trochę moim wyrzutem sumienia. Wyciągniętym na wierzch w totalnie nieoczekiwanym momencie. I… to chyba dobrze, że się pojawiło. Bo zmotywowało mnie do tego, by otworzyć schłodzoną „Dziesiątkę” i przy dźwiękach White Lies powiedzieć, jak jest.
No dobrze to, moi drodzy, nie jest.
Acz było naprawdę nieźle. Pięć dwójek progowego po 3:50-3:53, kilka dni później dycha ciągłego po 4:05. Początek marca dawał nadzieję na fajne bieganie wiosną. Ale były i powody do niepokoju.
Jakoś w lutym zaczęła mnie boleć noga podczas biegania, a potem także na rowerze. Nie umiałem dokładnie nazwać tego bólu. Jakby na dole piszczeli, gdzieś w kostce może. Bałem się jakiegoś zmęczeniowego złamania, choć moje obciążenia nie wskazywały, by mogło to być to. Ból się wzmagał, więc zrobiłem badania i okazało się, że to tylko zapalenie ścięgna. Uff. Lek przeciwzapalny, kilka tygodni odpoczynku i będzie OK.

I byłoby, gdybym się nieoczekiwanie nie rozchorował. W domu było zapalenie płuc (starszy młody), zapalenie oskrzeli (młodszy młody), a centralną postacią w kraju stawał się pewien minister podkrążonymi oczami. Zdążyłem w ostatniej chwili odwiedzić lekarza. Pani powiedziała zza przyłbicy, że to zwykła infekcja. I faktycznie przeszła po paru dniach.
Powoli wróciłem do ruchu – najpierw roweru i ćwiczeń siłowych, a potem do biegania. Nie biegałem od 9 marca do 6 kwietnia. Cztery tygodnie – przerwa, po której forma powinna się cofnąć, ale po kilku tygodniach wrócić.
Ale nie wróciła.
Od powrotu do biegania minęło sześć i pół tygodnia. A moje rozbiegania to nadal tempo 5:20, a nie 4:40. Biega mi się FATALNIE.
Tak, ważę kilka kilo więcej, ale to jest literalnie kilka i nie ma prawa mieć aż takiego wpływu na moje bieganie. Na tę chwilę większość treningów biegowych to męczarnia. Bolę się cały, a tempa poniżej 5:00 męczą mnie jak diabli. Zestawienie tempa i tętna mam jak w 2012-2013 roku. Cofnąłem się o siedem-osiem lat!
Naprawdę staram się nie łamać. Robię swoje. Czasem człapię, czasem sapię. Sporo jeżdżę na rowerze, bo to daje mi frajdę, a i treningiem może być fajnym.

W tym wszystkim jest jednak wielka zagadka, której rozwikłać nie umiem. Rozbiegania i wszelkie ciągłe czy drugie zakresy robię o 30-40 sekund na kilometr wolniej. Ale poszedłem na stadion i zrobiłem 10x200m. I choć szarpałem te dwusetki i ni chu-chu nie wchodziły równo jak w szwajcarskim zegarku, to wchodziły poniżej 40 sekund, czyli zaledwie jedną-dwie sekundy wolniej niż w czasach przedcovidowych.
Dwusetki biegam prawie szybko, a na rozbieganiach i wszystkich innych biegach ledwie zipię. Czy ktoś pomoże mi to wyjaśnić?
Takietam pytanie retoryczne na koniec…
Robię swoje. Zaciskam zęby i biegam. Dziś np. małe BNP. Cztery km spokojnie, a potem cztery mocniej. I to mocniej było średnio po 4:40, a tętno przekroczyło 160 bpm. Na przełomie lutego i marca przy takim tempie miałem w okolicy 140.
Panie ja tak mam cały czas?