Luzowanie przed Suszem to dobry czas na podsumowanie ostatniego startu, czyli Challenge Gdańsk. Ależ to była impreza! Nie wiem, czy spotkałem w Polsce tak ofiarnych, zaangażowanych i myślących wolontariuszy, nie wiem, czy brałem w Polsce udział w imprezie z tak wypasionymi bufetami i strefą finiszera. Hej, organizatorzy, kapelusze z głów, zasłużyliście na ogromne brawa!
Nie wiem też, czy spotkałem równie porąbany pomysł jak objazd stadionu, który był festiwalem zakrętów, krawężników, barierek i innych niespodzianek takich jak wystające z asfaltu metalowe elementy (WTF?!). A, wiem, w Częstochowie puścili nas na reprezentacyjną Aleję Najświętszej Maryi Panny z kostki granitowej i innych płyt. W tej klasyfikacji mamy remis. ;)
Ale gdy uznamy, że stadion był pomyłką (każdy, z kim rozmawiałem, uważa go za bardzo zły pomysł) i w kolejnych edycjach „dokrętka” dystansu zostanie zrobiona w innym miejscu, to Challenge Gdańsk będzie miał pełne prawo do pretendowania o tytuł jednej z najlepszych imprez tri w tym kraju i mam nadzieję wystartować tam za rok. Ach, no i ta meta na molo – ależ czad!
Tym bardziej że chciałbym, jak to się profesjonalnie mówi, wyrównać z nim rachunki.

It’s gettin’ hot in here
Zapisałem się na Gdańsk i zaplanowałem go jako start A, bo gdańszczanie mówili mi, że tam jest jak na Kanarach. Wprawdzie wieje, ale za to nie ma upałów.
He he.
He he he.
Może i kiedyś tak było, ale w 2021 roku, cała na różowo, pojawiła się BO i – chcąc mnie jak zwykle udupić – podkręciła kurki cieplne. Ho, ho, udało jej się to całkiem dobrze. Upalnie było już od piątku i czas do startu w niedzielę spędziłem, głównie się pocąc. Tej pasjonującej czynności oddawałem się także w nocy, bo przecież po co spać przed zawodami, nie?
Znając moją tolerancję na ciepło, łatwo było przewidzieć, że te zawody to będzie katorga. Niespodzianek tego dnia nie było. Po arcyprzyjemnym pływaniu w rześkiej wodzie Zatoki (ach, gdybym tylko złapał jakieś sensowne bąbelki i nie płynął całego dystansu sam…) zaczęła się droga pod górkę. Już na rowerze czułem, że się przegrzewam. Mimo tego postanowiłem podjąć ryzyko i trzymać się założeń co do mocy. Bo – pomijając ten stadion i upał – jechało się przyjemnie. Trasa została wytyczona drogą krajową 89 od miasta do wjazdu na ekspresówkę S7. Świetny asfalt, prosta droga, nic tylko się złożyć na lemondce i cisnąć. Najpierw pod wiatr (oj, bywały momenty, że ciężko było 30 km/h utrzymać), a potem z wiatrem, gdy długimi kilometrami bez problemu prułem ponad 40 km/h.

Dobre złego początki
Od początku etapu rowerowego przesuwałem się do przodu, kilka razy mnie ktoś wyprzedził, ale potem udawało mi się wyprowadzić kontrę i uciec. Nie zdołałem za to złapać nikogo, z kim w legalnym draftingu mógłbym ujechać dłużej niż kilka minut, bo albo było za słabo (powyższe), albo za mocno, gdy dublowało mnie pięciu najszybszych prosów. Złapałem się za nimi, ale ponad 300 W, które musiałem generować, to była przesada i po paru kilometrach odpuściłem.
Po pierwszej i drugiej pętli miałem średnią około 36,5 km/h, ale na trzeciej spadła mi nie tylko moc (upał…), lecz także koncentracja, co spowodowało gorsze trzymanie pozycji czasowej. Uniesiona ponad potrzebę głowa to skokowy wzrost oporu czołowego i utrata prędkości. Mądry Polak po szkodzie.
Zanim ruszyłem na bieg, wbiłem na chwilę do tojka w strefie zmian. Niestety, kolor siuśków potwierdził moje obawy. Mimo wypicia grubo ponad dwóch litrów izo i wody w trakcie etapu rowerowego, na bieg ruszałem odwodniony. Pamiętając przygodę z Chodzieży, pobiegłem zachowawczo. 4:46 min/km to moje tempo rozbiegań, a nie startowe. Niestety, ale tego dnia nie dało się więcej.
Zacząłem spokojnie, potem przyśpieszyłem do 4:30, próbowałem powalczyć, ale rzeczywistość szybko postawiła mnie do pionu. Dało się biec w okolicy 4:30 i parę kilometrów tak zrobiłem, ale na punktach odżywczych musiałem przejść do marszu, by solidnie polać się wodą, napić i zaczerpnąć kostek lodu, więc gdy spojrzeć na tabelkę z kilometrami, to wygląda to jak bardzo szarpany bieg.

Gdyby nie było Was, nie byłoby nas
Niby trasa była cała w parku, co zdawałoby się być zaletą, ale nie brakowało tam miejsc, gdzie ruch powietrza wynosił równiutkie, idealnie okrągłe zero. Ofiarni wolontariusze robili co mogli, by pomóc nam przetrwać ten ukrop i jestem przekonany, że wiele osób dotarło do mety w zdrowiu właśnie dzięki nim. Raz jeszcze: wielkie dzięki, jeśli przeczyta to ktoś z Was, to zasłużyliście na ogromne, przeogromne brawa!
Druga porcja braw (wcale nie mniejsza!) należy się pĄkibicom. Ach, ileż energii dodawali, jak krzyczeli, śpiewali, darli ryjki, no naprawdę. Bez dwóch zdań to skarb mieć ich na trasie. Kazik Staszewski na końcu koncertów Kultu mówi często takie słowa „Gdyby nie było Was, nie byłoby nas”. Myślę, że świetnie oddają one też to, co czułem po zawodach w Gdańsku w odniesieniu do kibiców i wolontariuszy. No jasne, bez nich dałoby się zrobić zawody, ale czy byłyby tym samym? Czy dałbym z siebie tyle, nie widząc pĄlogo tyle razy? Nie sądzę.

Trochę zadowolenia, sportowa złość i niedosyt
Bardzo trudno mi ten start podsumować. Przez kilka kolejnych dni czułem się bardzo, bardzo zmęczony. Nie bolały mnie żadne mięśnie, ale czułem ogromne zmęczenie organizmu. Bez dwóch zdań oznacza to, że dałem z siebie dużo i przegrałem z warunkami, nie było obijania w Gdańsku! Trwające przez kolejne dni upały utrudniały regenerację, porządnie wyspałem się dopiero pod koniec tygodnia, wtedy poczułem się też lepiej i w weekend bez problemu zrobiłem porządne treningi.
Zabrakło mi w tym Gdańsku adaptacji do ciepła, bo w takich warunkach zrobiłem tylko kilka treningów – zdecydowanie za mało. Cieszę się z niezłego pływania, z przyzwoitej średniej prędkości na rowerze, ale nie da się ukryć, że liczyłem na więcej, czas 4:52 i 12. miejsce w AG to oczywiście wynik poniżej oczekiwań. W Suszu będzie chłodniej, a po Gdańsku mam solidną porcję motywacji do walki, będzie ogień!
