Depresja.
W weekend dwa kapitalne treningi. Mam poczucie, że niemal fruwam. Czuję niesamowity flow, biegnę i mogę biec jeszcze szybciej i dalej… I wyżej, oczywiście. Kontroluję pracę każdego zaangażowanego w tę wspaniałą czynność mięśnia. Na treningu kolarskim stanowimy z Celiną jedność absolutną. Jedną, doskonale działającą, maszynę do jazdy. Każdy trening do przyjemność i żałuję, że nie ma ich w planie więcej.
Mija kilka godzin, a czasami to kilka dni.
Nic złego się nie wydarzyło, a ja po powrocie z pracy leżę na sofie i mentalne siły mam na tak niskim poziomie, że nie jestem w stanie się podnieść. Zmuszam się, ubieram i wychodzę na klatkę. Zamiast schodzić po schodach, siadam na nich. Czasami na kilka minut, czasami nawet na trzydzieści albo czterdzieści. Siedzę na schodach i gapię się w ścianę. Po prostu. Psychicznie tak bardzo nie mam sił, że przekłada się to na mięśnie. Nogi są jakieś obce.
W końcu kiedyś wstaję z tych schodów i wychodzę. Próbuję biec, ale opór materii jest nie do opisania. Niby BC1, bieg easy, tempo śpiewająco-konwersacyjne, a wymaga walki. Czuję jakbym potykał się o własne nogi. Czasami po paru kilometrach zatrzymuję się, siadam na parkowej ławce i próbuję zebrać siły. Czasami uda się choć na tyle, by dotruchtać do końca, czasami brakuje ich nawet na powrót biegiem do domu i maszeruję. O akcencie biegowym takiego dnia nawet nie mam co myśleć.
Tylu treningów co nie dowiozłem od początku 2022 r., to nie zawaliłem przez poprzednie dziesięć lat.
A przecież po paru miesiącach leczenia i tak jest lepiej. Znacząco lepiej. W styczniu i lutym bywało tak, że sił brakowało już na etapie podniesienia się z sofy lub łóżka po porannej pobudce. Parę razy wstałem o 5 rano na trening i po 20 minutach kładłem się w salonie na sofie i tyle było z treningu. Albo kręciłem się po domu bez celu i sensu. Czułem jakbym siedział w ciemnej jaskimi i jedyne na co miałem ochotę, to zwinąć się w kłębek i zagrzebać się jeszcze głębiej.
A po jakimś czasie, jakby nigdy nic, wraca flow, radość i przyjemność. Biegnę, śpiewam, mam ochotę góry przenosić. A potem znów lecę w dół niczym ze stromego zaśnieżonego stoku. A nie mam czekana, by się zatrzymać.
I znów się wspinam. Walczę. Korzystam ze wsparcia najbliższych (są cudowni, najlepsi) i wyrozumiałości tych nieco dalszych dobrych ludzi, których mam wokół siebie. Znów pływam jak ryba, jeżdżę jak Zenon Jaskuła i biegam jak Heniu Szost. Albo przynajmniej Bartek Falkowski.
I tak w kółko, choć raczej nazwałbym to sinusoidą niż kołem. Raz dłuższe są te okresy na dole, innym razem – te na górze. Nadal nie umiem przewidzieć, kiedy nastąpi zmiana i jak głęboka będzie. Które demony z jaką siłą nadejdą. Za kilka dni w Żninie będzie ogień jak w Czempiniu, czy dupówa jak przez 10 kolejnych dni po tamtych zawodach?
Depresja. Naprawdę nie polecam i nie życzę, choć zdaję sobie sprawę, że mój przypadek i tak jest raczej lżejszy niż cięższy.
